Pseud. „Tom”
IV drużyna II.8 pp AK.
" Wesoła partyzancka wiara ..."
Tak się złożyło, że przez cały czas mojej służby w oddziałach partyzanckich wchodzących w skład 8 pp AK pełniłem jakieś najniższe stanowisko funkcyjne jako najniższy stopniem podoficer a później podchorąży. W oddziale Spartanina byłem dcą sekcji lkm a u Nerwy zcą dcy drużyny a później już plutonu. Z uwagi na funkcję nie pełniłem zazwyczaj osobiście służby wartowniczej lecz byłem przeważnie rozprowadzającym warty, nauczyłem się w czasie tych służb drzemać na siedząco przez całą noc i bez budzika budziłem się regularnie co godzinę, tak aby wszystkie posterunki, które rozprowadzałem co dwie godziny a czasem rzadziej, sprawdzić przynajmniej choć jeden raz. W przypadku, gdy drużyna wystawiała tylko jeden posterunek koło swojej kwatery odpadała potrzeba rozprowadzenia, gdyż kolega schodzący ze służby budził następnego według ustalonej wcześniej kolejności. Zegarek mieliśmy w drużynie tylko jeden i przechodził on w czasie służby wartowniczej z rąk do rąk. Spaliśmy czujnie i na ogół budzenie nie nastręczało trudności, był jednak w naszej drużynie u „Nerwy” kolega o tak twardym śnie, że trzeba było nie raz wiele wysiłku aby doprowadzić go do stanu, w którym zrozumiał wreszcie, że już czas na wartę. Ponieważ spaliśmy wszyscy pokotem obok siebie na podłodze w izbie wiejskiej lub stodole, takie energiczne budzenie wprawiało w złość: sąsiadów chcących się wyspać, w rezultacie cała rozbudzona i zdenerwowana gromada stawiała siłą śpiocha na nogi i wypychała go za drzwi.
Do niespania można się jednak przyzwyczaić gdy jest się zdrowym i ma się niespełna dwadzieścia lat, Zresztą brak snu w nocy rekompensowaliśmy nieraz doraźną drzemką w ciągu dnia
gdy przebywaliśmy w stosunkowo spokojnym terenie i pozwalały na to okoliczności.
Mimo dość ciężkiej służby w partyzantce byliśmy zawsze skorzy do różnych figlów i żartowania z siebie nawzajem. Tym którym jeszcze wąsy nie rosły i patrzyli z zazdrością na golących się malowaliśmy podczas ich snu wąsy i brodę węglem a nawet pastą do butów. Bywały też żarty "cięższego kalibru!! czasem złośliwe a nawet niezbyt przyzwoite. Wybaczaliśmy je sobie bardzo szybko lub odwzajemnialiśmy się tym samym. Pamiętam jak na początku mojej kariery partyzanckiej, wiosną 1943 roku w oddziale „Kulawego” w lasach garwolińskich jeden z kolegów wprowadził na klepisko do stodoły, gdzie spało kilku chłopców, siwą klacz naszego dowódcy, klacz była bardzo mądra, delikatnie stawiała nogi między śpiącymi, aby ich nie nadeptać w pewnym momencie jednak zatrzymała się, podniosła ogon i wypuściła serię ciepłych pączków prosto na pierś jednego ze śpiących. Gruchnęliśmy śmiechem, wszyscy obudzili się a nieszczęsny delikwent, widząc nad sobą wielki siwy zad klaczy bał się ruszyć aby jej nie spłoszyć. Widok jego ogłupiałej miny wywołał u nas nowy atak śmiechu. Przez kilka dni poszkodowany chodził jak struty i rozmyślał nad zemstą, aż pewnego dnia podpatrzył dowcipnisia śpiącego na podwórzu leśniczówki koło kurnika. Rozpiął sapiącemu spodnie i przywiązał do jego najbardziej męskiej części ciała długi sznurek na końcu którego uwiązał za jedną nogę kurę. Kura zdenerwowana ciągnęła za sznurek podskakując a śpiący opędzał się przez sen przed jakimś nieznanym mu napastnikiem. Zbiegł się prawie cały oddział patrząc na to dziwo i śmiejąc się do rozpuku. Wyśmiany kolega obraził się śmiertelnie nie tylko na wykonawcę kawału ale i na śmiejących się, zresztą wszyscy prędko doszli do przekonania że nie był to dobry dowcip. Sprawa oparła się o dowódcę i trzeba było poszkodowanego przeprosić.
Tego rodzaju kawałów nie było już u „Spartanina” ani u „Nerwy”, panowała tam duża dyscyplina a i chłopcy mieli trochę inne poczucie humoru. Chociaż u "Spartanina" przytrafiło się nam zachować się raz w sposób trochę szokujący i bardzo odbiegający od zasad tzw. dobrego wychowania. Było to w czasie zimy z 1943 na 1944 rok. Uczestniczyłem w kursie młodych dowódców (podoficerskim zorganizowanym w oddziale. Zima była dość ostra, warunki kursu bardzo rygorystyczne, całymi nocami biegaliśmy po zaśnieżonych polach uczestnicząc w różnych grach wojennych a do tego jeszcze stałe pogotowie bojowe, które obowiązywało na Lubelszczyźnie. Wszystko to sprawiało, że z higieną osobistą było u nas nie najlepiej. Mimo doraźnych zabiegów dezynfekcyjnych byliśmy zawszeni - nie znane jeszcze były wtedy u nas środki dezynfekcyjne w rodzaju DDT. Najskuteczniejszym sposobem pozbywania się wszy w partyzantce było opalanie szwów mundurów nad ogniskiem i częste zmienianie bielizny. Z bielizną na zmianę było dość krucho a o opalaniu mundurów nad ogniskiem w zimie nie mogło być mowy. Szczytem naszych marzeń były koszule szyte ze spadochronów w których wszy podobno się „nie trzymały”. Urządzono raz u nas kąpiel w łaźni w Bychawie (oczywiście w nocy, bo w dzień po miasteczku kręcili się Niemcy) ale bez dezynfekcji mundurów i zmiany bielizny nie poprawiło to zbytnio sytuacji. I wtedy niespodziewanie spotkało nas, nie pamiętam już z jakiej okazji, specjalne wyróżnienie. Oddział został zaproszony na uroczyste przyjęcie do właścicieli jednego z majątków ziemskich koło Bychawy - zdaje się do Woli Gałęzowskiej czy do Gałęzowa, Dowódca zabrał ze sobą tylko oficerów oraz uczestników kursu, w liczbie około dwudziestu osób. Zasiedliśmy do bardzo długiego stołu w wielkiej sali. Na jednym honorowym końcu stołu zajęli miejsca gospodarze, nasi oficerowie oraz jakieś młode damy - my brać żołnierska, a właściwie już prawie podoficerowie, zostaliśmy posadzeni na drugim końcu stołu. Wytworne towarzystwo "bawiło się doskonale, my natomiast nudziliśmy się strasznie i złość nas brała na tę całą galówkę. Po tamtej stronie stołu toczyły się wesołe rozmowy i flirty, my siedzieliśmy sztywno jak kołki i było nam nudno i głupio. Żeby choć jedną damę do towarzystwa posadzili koło nas, zresztą nie musiałaby; to być akurat „dama”, równie dobrze mogłaby być pokojówka. Ale nie, nic z tych rzeczy, nikt się nami nie interesował. Siorbaliśmy herbatę patrząc na siebie znudzeni, aż w końcu jeden z kolegów podrapał się ostentacyjnie i powiedział przyciszonym głosem: ale mnie wszy rąbią, i wszyscy wybuchliśmy; śmiechem. Towarzystwo z drugiego końca stołu popatrzyło na nas zdziwione tym nagłym i niezrozumiałym dla niego wybuchem wesołości, ale zaraz przestano się nami zajmować. My jednak rozbrykaliśmy się na dobre. "Wystaraliśmy się o dwa okazy inwentarza żywego z naszych wszawych kolekcji i urządziliśmy na stole najprawdziwsze wyścigi. Dwaj właściciele dopingował, swoje okazy do marszu do mety popychając je łyżeczkami od herbaty, reszta uczestników zabawy robiła fachowe uwagi na temat zalet rumaków zakładając się równocześnie, który z nic zwycięży. Wszystko to odbywało się dyskretnie i dystyngowani' musieliśmy jednak mieć podejrzane miny, bo po skończonym przyjęciu już na kwaterze dowódca upomniał nas za niezbyt eleganckie zachowanie się przy stole. Całe szczęście, że nie wiedział jak dalece było ono nieeleganckie, bo nie obyłoby się bez kary. Wspominam to wydarzenie trochę z zażenowaniem, gdyż i ja wtedy bawiłem się świetnie. Wydaje się jednak, że była to naturalna reakcja młodych, trochę zdeprawowanych
wojną żołnierzy, wywołana niezwykłością otoczenia, od którego już odwykli, oraz nieco pogardliwym ich potraktowaniem przez życzliwych w gruncie rzeczy gospodarzy, których jednak nie stać było na zainteresowanie się gośćmi poniżej stopnia oficerskiego .
U „Nerwy” nie było takich ekskluzywnych galówek, Pamiętam chyba jedną akademię z okazji jakiejś rocznicy państwowej zakończoną zabawą taneczną w szkole. Była to prawdziwa ludowa zabawa, w której brała udział również okoliczna młodzież: wiejska,. Do nas na te okazję przyjechały z Lublina "siostry i narzeczone". Do mnie niestety nikt nie przyjechał, bawiłem się więc z przygodnymi znajomymi. Zabawa była w zasadzie bezalkoholowa ( w oddziale obowiązywał bardzo surowo przestrzegany; zakaz picia alkoholu). Bawiliśmy się bardzo grzecznie, pamiętam, że z podziwem ż zazdrością patrzyłem jak „Nerwa” bardzo zgrabnie tańczy najnowszym wówczas krokiem przypominającym późniejszego swinga. Moje zdolności taneczne wyniesione z domu były jeszcze bardzo niedoskonałe, gdyż dom opuściłem mając zaledwie szesnaście lat. Na „Nerwę” zresztą wszyscy wówczas patrzyliśmy z podziwem. Wydawał nam się idealnym żołnierzem i dowódcą. Zakończona klęską bitwa pod Pawlinem, w naszym przekonaniu, nie ujmowała mu nic z tych walorów a wręcz odwrotnie dodawała mu blasku bohaterstwa. Uwielbienie dla naszego „wodza”' wyładowywaliśmy śpiewając spontanicznie na jego cześć piosenkę:
Nasz porucznik chłop morowy
Każdy o tym wie
Bo jak idzie na robotę
To uśmiecha się
Śpiewaliśmy też inną zwrotkę tej piosenki "na pochwałę" naszej
kadry instruktorskiej. Mimo iż sam należałem do tej kadry śpiewałem z duża, satysfakcją:
Masza kadra instruktorska
Także morowa
bo jak trzeba „jaja wstawić”
Zawsze gotowa
Nie było jednak tak źle z tą kadrą instruktorską. Nie byliśmy wiele starsi od swoich podwładnych a czasem nawet i młodsi od nich, wielu z nich było naszymi kolegami szkolnymi sprzed wojny, tak więc niezależnie od zachowania dyscypliny wojskowej łączyły nas raczej serdeczne stosunki koleżeńskie. Dużo większy dystans dzielił nas, to znaczy kadrę, od oficerów. Zarówno „Nerwa” jak i kolejni jego zastępcy byli przedwojennymi oficerami starszymi od nas wiekiem, my zaś swoje stopnie wojskowe zdobywaliśmy na konspiracyjnych kursach stąd też stosunki między nami a nimi były raczej tylko służbowe.
Trzeba, przyznać, że mimo pewnej rubaszności, byliśmy przyzwoitym oddziałem i „Nerwa” ani jego zastępcy nie zezwalali na śpiewanie piosenek o bardzo nieprzyzwoitej treści a przecież w repertuarze żołnierskim nigdy takich piosenek nie brakowało. Piosenka partyzancka to cały odrębny rozdział naszego życia wymagający odrębnego potraktowania. Należałoby jedynie wspomnieć, że oddział nasz był jednam z najbardziej rozśpiewanych na Lubelszczyźnie. Śpiewaliśmy dużo i często, w marszu i na kwaterach, chórem i solo. Oczywiście śpiewaliśmy tam, gdzie względy bezpieczeństwa na. to pozwalały. Po wojnie piosenka partyzancka stała się, dzięki nowoczesnym środkom przekazu, znana szerokiemu ogółowi. W ślad za początkową olbrzymią popularnością przyszło nieuchronne jej spowszednienie, dzisiaj u przedstawicieli starszego pokolenia budzi wspomnienia, czasem nawet niechciane, Na młodych przeważnie nie robi żadnego wrażenia, bądź też sprowadza odruch zniecierpliwienia, gdy jest nadużywana z zamiarem "wytworzenia nastrojów, których słuchacze nie podzielają. W latach okupacji jednak, piosenka partyzancka była śpiewana głośno i otwarcie, to był kawałek wolnej Polski, na jej dźwięk ludziom zgnębionymi terrorem niemieckim podnosiły się głowy i uśmiechały twarze, Niosła ona w mrokach niewoli nadzieję wolności i lepszego jutra, nic dziwnego, że przyjmowano ją ze łzami w zruszenia, i radości.
Życie partyzanckie, mimo niewątpliwych trudów dnia
codziennego, wszy, zmęczenia, nawet głodu, oraz stałego zagrożenia ze strony wroga, zapewniło nam jeden wspaniały komfort
psychiczny, niedostępny dla wszystkich innych Polaków w kraju.
Komfortem tym było życie w wolnej Ojczyźnie mimo okupacji
W mało znanej piosence partyzanckiej śpiewano;
...Idą, idą leśni, drogę leśnym daj.
Tam gdzie my jesteśmy tam jest wolny kraj.
I to była, prawda. Dla nas nie istniała żadna władza okupacyjna. Z Niemcami spotykaliśmy się tylko w walce. Wynikła stąd jeszcze jedna dodatkowa satysfakcja, niedostępna dla reszty naszych rodaków w kraju. Mogliśmy oglądać naszych wrogów w sytuacjach, w jakich ogół Polaków nie mógł ich jeszcze widzieć, Dla mieszkańców okupowanego kraju żołnierz niemiecki był butnym, wypasionym, często zwyrodniałym żołdakiem, budzącym strach i grozę i zmuszającym terrorem do posłuchu. My natomiast już wtedy oglądaliśmy ich przy okazji brania do niewoli jako tchórzliwych, trzęsących się ze strachu, łaszących się i często budzących odrazę zwykłych ludzi. Pamiętam, jak w wyniku zasadzki na samochody niemieckie w lesie pod Piotrkówkiem w dniu 26.V.1944 r. wzięliśmy do niewoli około dwudziestu żołnierzy niemieckich. Dostałem wówczas rozkaz konwojowania
części tych jeńców. Kazałem swoim ludziom ułożyć jeńców pokotem na wozie jak snopki, przykryliśmy ich z wierzchu kocami i siedząc na nich okrakiem jeździliśmy z tym „żywym towarem” prawie całą noc po okolicach Krzczonowa. Dopiero nad ranem 27.V przyszedł od dowódcy pułku kapitana „Młota” rozkaz uwolnienia jeńców.
Świtało już, był bardzo chłodny poranek wiosenny, gdy wozy z jeńcami wyjechały na szosę wiodącą z Wysokiego do Lublina w odległości około 15-tu km od Lublina. Ustawiliśmy jeńców w szeregu na szosie i kazaliśmy im rozebrać się do bielizny, Stali drżący z zimna i strachu przytrzymując rękami opadające gatki, niektórzy płakali, Pchor. "Jerzy" (Lesław Eustachiewicz) znający dobrze język niemiecki wygłosił do nich przemówienie. Poinformował, że zostali wzięci do niewoli przez żołnierzy Armii Krajowej, którzy nie mordują bezbronnych jeńców, jeśliby jednak okoliczne wioski, które z naszą akcją nie miały nic wspólnego, spotkały jakie represje ze strony władz okupacyjnych, to wówczas odnajdziemy ich i kara ich za to nie minie. Przedstawiciele "Herrenvolku" byli tak śmiertelnie przerażeni, że chyba nie wiele z tego przemówienia zrozumieli jednak potakiwali skwapliwie i odwoływali się do koleżeństwa z nami (Kammeraden nicht schiessen). Pokazaliśmy im wtedy kierunek na Lublin i rozkazali odejść, Trzymając gacie w garść; odchodzili powoli oglądając się trwożnie do tyłu. Nie mogło im się pomieścić w głowach, że puszczaliśmy ich wolno, spodziewał: się w każdej chwili strzałów w plecy. My jednak już siadaliśmy na wozy, aby przed wschodem słońca odjechać w bezpieczne strony.
Takie spotkania z wrogiem w okresie trwającego terroru okupacyjnego, pozwały nam zachować godność ludzką i honor Polaka. Nie wszyscy Nasi rodacy mogli przeżywać wówczas takie chwile.
Do niespania można się jednak przyzwyczaić gdy jest się zdrowym i ma się niespełna dwadzieścia lat, Zresztą brak snu w nocy rekompensowaliśmy nieraz doraźną drzemką w ciągu dnia
gdy przebywaliśmy w stosunkowo spokojnym terenie i pozwalały na to okoliczności.
Mimo dość ciężkiej służby w partyzantce byliśmy zawsze skorzy do różnych figlów i żartowania z siebie nawzajem. Tym którym jeszcze wąsy nie rosły i patrzyli z zazdrością na golących się malowaliśmy podczas ich snu wąsy i brodę węglem a nawet pastą do butów. Bywały też żarty "cięższego kalibru!! czasem złośliwe a nawet niezbyt przyzwoite. Wybaczaliśmy je sobie bardzo szybko lub odwzajemnialiśmy się tym samym. Pamiętam jak na początku mojej kariery partyzanckiej, wiosną 1943 roku w oddziale „Kulawego” w lasach garwolińskich jeden z kolegów wprowadził na klepisko do stodoły, gdzie spało kilku chłopców, siwą klacz naszego dowódcy, klacz była bardzo mądra, delikatnie stawiała nogi między śpiącymi, aby ich nie nadeptać w pewnym momencie jednak zatrzymała się, podniosła ogon i wypuściła serię ciepłych pączków prosto na pierś jednego ze śpiących. Gruchnęliśmy śmiechem, wszyscy obudzili się a nieszczęsny delikwent, widząc nad sobą wielki siwy zad klaczy bał się ruszyć aby jej nie spłoszyć. Widok jego ogłupiałej miny wywołał u nas nowy atak śmiechu. Przez kilka dni poszkodowany chodził jak struty i rozmyślał nad zemstą, aż pewnego dnia podpatrzył dowcipnisia śpiącego na podwórzu leśniczówki koło kurnika. Rozpiął sapiącemu spodnie i przywiązał do jego najbardziej męskiej części ciała długi sznurek na końcu którego uwiązał za jedną nogę kurę. Kura zdenerwowana ciągnęła za sznurek podskakując a śpiący opędzał się przez sen przed jakimś nieznanym mu napastnikiem. Zbiegł się prawie cały oddział patrząc na to dziwo i śmiejąc się do rozpuku. Wyśmiany kolega obraził się śmiertelnie nie tylko na wykonawcę kawału ale i na śmiejących się, zresztą wszyscy prędko doszli do przekonania że nie był to dobry dowcip. Sprawa oparła się o dowódcę i trzeba było poszkodowanego przeprosić.
Tego rodzaju kawałów nie było już u „Spartanina” ani u „Nerwy”, panowała tam duża dyscyplina a i chłopcy mieli trochę inne poczucie humoru. Chociaż u "Spartanina" przytrafiło się nam zachować się raz w sposób trochę szokujący i bardzo odbiegający od zasad tzw. dobrego wychowania. Było to w czasie zimy z 1943 na 1944 rok. Uczestniczyłem w kursie młodych dowódców (podoficerskim zorganizowanym w oddziale. Zima była dość ostra, warunki kursu bardzo rygorystyczne, całymi nocami biegaliśmy po zaśnieżonych polach uczestnicząc w różnych grach wojennych a do tego jeszcze stałe pogotowie bojowe, które obowiązywało na Lubelszczyźnie. Wszystko to sprawiało, że z higieną osobistą było u nas nie najlepiej. Mimo doraźnych zabiegów dezynfekcyjnych byliśmy zawszeni - nie znane jeszcze były wtedy u nas środki dezynfekcyjne w rodzaju DDT. Najskuteczniejszym sposobem pozbywania się wszy w partyzantce było opalanie szwów mundurów nad ogniskiem i częste zmienianie bielizny. Z bielizną na zmianę było dość krucho a o opalaniu mundurów nad ogniskiem w zimie nie mogło być mowy. Szczytem naszych marzeń były koszule szyte ze spadochronów w których wszy podobno się „nie trzymały”. Urządzono raz u nas kąpiel w łaźni w Bychawie (oczywiście w nocy, bo w dzień po miasteczku kręcili się Niemcy) ale bez dezynfekcji mundurów i zmiany bielizny nie poprawiło to zbytnio sytuacji. I wtedy niespodziewanie spotkało nas, nie pamiętam już z jakiej okazji, specjalne wyróżnienie. Oddział został zaproszony na uroczyste przyjęcie do właścicieli jednego z majątków ziemskich koło Bychawy - zdaje się do Woli Gałęzowskiej czy do Gałęzowa, Dowódca zabrał ze sobą tylko oficerów oraz uczestników kursu, w liczbie około dwudziestu osób. Zasiedliśmy do bardzo długiego stołu w wielkiej sali. Na jednym honorowym końcu stołu zajęli miejsca gospodarze, nasi oficerowie oraz jakieś młode damy - my brać żołnierska, a właściwie już prawie podoficerowie, zostaliśmy posadzeni na drugim końcu stołu. Wytworne towarzystwo "bawiło się doskonale, my natomiast nudziliśmy się strasznie i złość nas brała na tę całą galówkę. Po tamtej stronie stołu toczyły się wesołe rozmowy i flirty, my siedzieliśmy sztywno jak kołki i było nam nudno i głupio. Żeby choć jedną damę do towarzystwa posadzili koło nas, zresztą nie musiałaby; to być akurat „dama”, równie dobrze mogłaby być pokojówka. Ale nie, nic z tych rzeczy, nikt się nami nie interesował. Siorbaliśmy herbatę patrząc na siebie znudzeni, aż w końcu jeden z kolegów podrapał się ostentacyjnie i powiedział przyciszonym głosem: ale mnie wszy rąbią, i wszyscy wybuchliśmy; śmiechem. Towarzystwo z drugiego końca stołu popatrzyło na nas zdziwione tym nagłym i niezrozumiałym dla niego wybuchem wesołości, ale zaraz przestano się nami zajmować. My jednak rozbrykaliśmy się na dobre. "Wystaraliśmy się o dwa okazy inwentarza żywego z naszych wszawych kolekcji i urządziliśmy na stole najprawdziwsze wyścigi. Dwaj właściciele dopingował, swoje okazy do marszu do mety popychając je łyżeczkami od herbaty, reszta uczestników zabawy robiła fachowe uwagi na temat zalet rumaków zakładając się równocześnie, który z nic zwycięży. Wszystko to odbywało się dyskretnie i dystyngowani' musieliśmy jednak mieć podejrzane miny, bo po skończonym przyjęciu już na kwaterze dowódca upomniał nas za niezbyt eleganckie zachowanie się przy stole. Całe szczęście, że nie wiedział jak dalece było ono nieeleganckie, bo nie obyłoby się bez kary. Wspominam to wydarzenie trochę z zażenowaniem, gdyż i ja wtedy bawiłem się świetnie. Wydaje się jednak, że była to naturalna reakcja młodych, trochę zdeprawowanych
wojną żołnierzy, wywołana niezwykłością otoczenia, od którego już odwykli, oraz nieco pogardliwym ich potraktowaniem przez życzliwych w gruncie rzeczy gospodarzy, których jednak nie stać było na zainteresowanie się gośćmi poniżej stopnia oficerskiego .
U „Nerwy” nie było takich ekskluzywnych galówek, Pamiętam chyba jedną akademię z okazji jakiejś rocznicy państwowej zakończoną zabawą taneczną w szkole. Była to prawdziwa ludowa zabawa, w której brała udział również okoliczna młodzież: wiejska,. Do nas na te okazję przyjechały z Lublina "siostry i narzeczone". Do mnie niestety nikt nie przyjechał, bawiłem się więc z przygodnymi znajomymi. Zabawa była w zasadzie bezalkoholowa ( w oddziale obowiązywał bardzo surowo przestrzegany; zakaz picia alkoholu). Bawiliśmy się bardzo grzecznie, pamiętam, że z podziwem ż zazdrością patrzyłem jak „Nerwa” bardzo zgrabnie tańczy najnowszym wówczas krokiem przypominającym późniejszego swinga. Moje zdolności taneczne wyniesione z domu były jeszcze bardzo niedoskonałe, gdyż dom opuściłem mając zaledwie szesnaście lat. Na „Nerwę” zresztą wszyscy wówczas patrzyliśmy z podziwem. Wydawał nam się idealnym żołnierzem i dowódcą. Zakończona klęską bitwa pod Pawlinem, w naszym przekonaniu, nie ujmowała mu nic z tych walorów a wręcz odwrotnie dodawała mu blasku bohaterstwa. Uwielbienie dla naszego „wodza”' wyładowywaliśmy śpiewając spontanicznie na jego cześć piosenkę:
Nasz porucznik chłop morowy
Każdy o tym wie
Bo jak idzie na robotę
To uśmiecha się
Śpiewaliśmy też inną zwrotkę tej piosenki "na pochwałę" naszej
kadry instruktorskiej. Mimo iż sam należałem do tej kadry śpiewałem z duża, satysfakcją:
Masza kadra instruktorska
Także morowa
bo jak trzeba „jaja wstawić”
Zawsze gotowa
Nie było jednak tak źle z tą kadrą instruktorską. Nie byliśmy wiele starsi od swoich podwładnych a czasem nawet i młodsi od nich, wielu z nich było naszymi kolegami szkolnymi sprzed wojny, tak więc niezależnie od zachowania dyscypliny wojskowej łączyły nas raczej serdeczne stosunki koleżeńskie. Dużo większy dystans dzielił nas, to znaczy kadrę, od oficerów. Zarówno „Nerwa” jak i kolejni jego zastępcy byli przedwojennymi oficerami starszymi od nas wiekiem, my zaś swoje stopnie wojskowe zdobywaliśmy na konspiracyjnych kursach stąd też stosunki między nami a nimi były raczej tylko służbowe.
Trzeba, przyznać, że mimo pewnej rubaszności, byliśmy przyzwoitym oddziałem i „Nerwa” ani jego zastępcy nie zezwalali na śpiewanie piosenek o bardzo nieprzyzwoitej treści a przecież w repertuarze żołnierskim nigdy takich piosenek nie brakowało. Piosenka partyzancka to cały odrębny rozdział naszego życia wymagający odrębnego potraktowania. Należałoby jedynie wspomnieć, że oddział nasz był jednam z najbardziej rozśpiewanych na Lubelszczyźnie. Śpiewaliśmy dużo i często, w marszu i na kwaterach, chórem i solo. Oczywiście śpiewaliśmy tam, gdzie względy bezpieczeństwa na. to pozwalały. Po wojnie piosenka partyzancka stała się, dzięki nowoczesnym środkom przekazu, znana szerokiemu ogółowi. W ślad za początkową olbrzymią popularnością przyszło nieuchronne jej spowszednienie, dzisiaj u przedstawicieli starszego pokolenia budzi wspomnienia, czasem nawet niechciane, Na młodych przeważnie nie robi żadnego wrażenia, bądź też sprowadza odruch zniecierpliwienia, gdy jest nadużywana z zamiarem "wytworzenia nastrojów, których słuchacze nie podzielają. W latach okupacji jednak, piosenka partyzancka była śpiewana głośno i otwarcie, to był kawałek wolnej Polski, na jej dźwięk ludziom zgnębionymi terrorem niemieckim podnosiły się głowy i uśmiechały twarze, Niosła ona w mrokach niewoli nadzieję wolności i lepszego jutra, nic dziwnego, że przyjmowano ją ze łzami w zruszenia, i radości.
Życie partyzanckie, mimo niewątpliwych trudów dnia
codziennego, wszy, zmęczenia, nawet głodu, oraz stałego zagrożenia ze strony wroga, zapewniło nam jeden wspaniały komfort
psychiczny, niedostępny dla wszystkich innych Polaków w kraju.
Komfortem tym było życie w wolnej Ojczyźnie mimo okupacji
W mało znanej piosence partyzanckiej śpiewano;
...Idą, idą leśni, drogę leśnym daj.
Tam gdzie my jesteśmy tam jest wolny kraj.
I to była, prawda. Dla nas nie istniała żadna władza okupacyjna. Z Niemcami spotykaliśmy się tylko w walce. Wynikła stąd jeszcze jedna dodatkowa satysfakcja, niedostępna dla reszty naszych rodaków w kraju. Mogliśmy oglądać naszych wrogów w sytuacjach, w jakich ogół Polaków nie mógł ich jeszcze widzieć, Dla mieszkańców okupowanego kraju żołnierz niemiecki był butnym, wypasionym, często zwyrodniałym żołdakiem, budzącym strach i grozę i zmuszającym terrorem do posłuchu. My natomiast już wtedy oglądaliśmy ich przy okazji brania do niewoli jako tchórzliwych, trzęsących się ze strachu, łaszących się i często budzących odrazę zwykłych ludzi. Pamiętam, jak w wyniku zasadzki na samochody niemieckie w lesie pod Piotrkówkiem w dniu 26.V.1944 r. wzięliśmy do niewoli około dwudziestu żołnierzy niemieckich. Dostałem wówczas rozkaz konwojowania
części tych jeńców. Kazałem swoim ludziom ułożyć jeńców pokotem na wozie jak snopki, przykryliśmy ich z wierzchu kocami i siedząc na nich okrakiem jeździliśmy z tym „żywym towarem” prawie całą noc po okolicach Krzczonowa. Dopiero nad ranem 27.V przyszedł od dowódcy pułku kapitana „Młota” rozkaz uwolnienia jeńców.
Świtało już, był bardzo chłodny poranek wiosenny, gdy wozy z jeńcami wyjechały na szosę wiodącą z Wysokiego do Lublina w odległości około 15-tu km od Lublina. Ustawiliśmy jeńców w szeregu na szosie i kazaliśmy im rozebrać się do bielizny, Stali drżący z zimna i strachu przytrzymując rękami opadające gatki, niektórzy płakali, Pchor. "Jerzy" (Lesław Eustachiewicz) znający dobrze język niemiecki wygłosił do nich przemówienie. Poinformował, że zostali wzięci do niewoli przez żołnierzy Armii Krajowej, którzy nie mordują bezbronnych jeńców, jeśliby jednak okoliczne wioski, które z naszą akcją nie miały nic wspólnego, spotkały jakie represje ze strony władz okupacyjnych, to wówczas odnajdziemy ich i kara ich za to nie minie. Przedstawiciele "Herrenvolku" byli tak śmiertelnie przerażeni, że chyba nie wiele z tego przemówienia zrozumieli jednak potakiwali skwapliwie i odwoływali się do koleżeństwa z nami (Kammeraden nicht schiessen). Pokazaliśmy im wtedy kierunek na Lublin i rozkazali odejść, Trzymając gacie w garść; odchodzili powoli oglądając się trwożnie do tyłu. Nie mogło im się pomieścić w głowach, że puszczaliśmy ich wolno, spodziewał: się w każdej chwili strzałów w plecy. My jednak już siadaliśmy na wozy, aby przed wschodem słońca odjechać w bezpieczne strony.
Takie spotkania z wrogiem w okresie trwającego terroru okupacyjnego, pozwały nam zachować godność ludzką i honor Polaka. Nie wszyscy Nasi rodacy mogli przeżywać wówczas takie chwile.