pchor. „Lasa” - Witolda Głuchowskiego
kpr. „Czarnego”- Jana Czapli
„Łowcy”- Leszka Próchniaka
oraz własnych wspomnień
Opracował
„Świder” Stanisław Milaszkiewicz
II drużyna II/8 pp AK
„Dominów”
Ilekroć, gdy jadę koleją na trasie Chełm-Lublin pociąg mija przystanek Dominów, wracam myślą do tych dni 1944 roku nie ma już ówczesnego drewnianego budynku stacyjki z ozdobnie wycinanymi deskami szalunku, wzrok biegnie koleinami drogi polnej jak wówczas ginącej za wzniesieniami terenu. Droga ta, odbiegając prostopadle od toru, prowadzi do wioski Dominów, przytulonej do ściany lasu. Tor biegnie tu miejscami płytkim wąwozem, toteż z okien wagonu, poprzez- zarośla, widać tylko szczyty dachów zabudowań wiejskich. Nie ma już słomianych strzech, osmalonych pożarem kominów i niedopalonych krokwi. Czas zatarł ślady wojny.
W styczniu l944 roku, w oddziale partyzanckim ppor. „Nerwy” prowadzono intensywne szkolenie bojowe w ramach przygotowań do akcji „Burza”. Od wyszkoleniu bojowego i od uzbrojenia oddziału zależało w dużym stopniu powodzenie w przyszłej rozprawie z doświadczonym i uzbrojonym w świetną broń nieprzyjacielem. Stan uzbrojenia oddziału był jednak bardzo niewystarczający: jeden rkm., kilka kbk zachowanych z 1939 roku, kilkanaście karabinów "lebel" zdobytych w obozie
„Bau-dienst” w Lublinie, kilka zrzutowych stenów, kilka zdobycznych pistoletów, minimalne ilości amunicji i granatów Przy zwiększającym się z dnia na dzień stanie osobowym oddziału, nie wystarczało broni dla każdego. W tej sytuacji zachodziła konieczność zdobycia za wszelką cenę broni tak potrzebnej jak powietrze dla życia. Na broń zrzutową nie można było liczyć. Była ona przedzielana dla oddziałów partyzanckich w bardzo skąpych ilościach, zasadniczą bowiem jej część magazynowano na przyszłą wielką rozprawę pozostawała jedynie możliwość zdobycia broni na „rogu”
Żołnierze „Nerwy” rwali się do akcji. Każdy pałał nienawiścią do hitlerowców każdy miał z nimi swoje porachunki. Dla młodych zapaleńców jedno było oczywiste: bić wroga na każdym kroku, gdzie się tylko da, a jeśli już ginąć, to z bronią w ręku. Sprawa nie była jednak taka prosta. Ogół żołnierzy nie był zorientowany w polityce dowództwa AK. W tym bowiem czasie wszelkie samowolne akcje zbrojne, ze względu na skomplikowaną sytuację, straszliwy terror i represje okupanta wobec ludności cywilnej, były zabronione. Dowództwo przeprowadzało akcje zbrojne za pośrednictwem oddziałów partyzanckich i grup dywersyjnych jedynie w/g wytycznych KG AK w miejscach i obiektach specjalnie wybranych. Zakaz ten nie obowiązywał jedynie w przypadkach uzasadnionych koniecznością samoobrony lub bezpośredniego zagrożenia ludności cywilnej.
W tym stanie rzeczy ppor. „Nerwa” zwrócił się do dowództwa o uzyskanie zezwolenia na przeprowadzenie akcji bojowej i zgodę taką otrzymał. Przeprowadzenie akcji należało zorganizować tak, aby przy najmniejszym ryzyku zdobyć jak największą ilość broni, Zaś miejsce akcji wybrać tak, aby nie narażać ludności, a więc możliwie najdalej od ludzkich osiedli
i oczywiście - od zgrupowań niemieckich. Początkowo planowano zatrzymanie pociągu towarowego i zaatakowanie eskorty. W toku rozważań uznano za mniej ryzykowne zaatakowanie grupy patrolującej tory kolejowe. W wyniku obserwacji ustalono, że odcinek torów Lublin - Trawniki patrolowany jest przez oddział niemiecki liczący około 10 żołnierzy uzbrojonych w karabin maszynowy, karabiny i pistolety maszynowe. W poszukiwaniu dogodnego miejsca na zasadzkę najodpowiedniejszym wydawał się Dominów, który po części odpowiadał wymaganiom po części, ponieważ w rejonie działania oddziału „Nerwy” nie było miejsca spełniającego całkowicie wszystkie warunki. Przystanek kolejowy Dominów leżący pomiędzy Minkowicami a Jaszczowem dzieliły od zgrupować niemieckich dość duże odległości. Jednakże te odległości w warunkach partyzanckich dość duże, dla Niemców dysponujących zmotoryzowanymi środkami transportu były do przebycia w pół godziny. Od garnizonu lubelskiego dzieliła Dominów odległość około 22 km, jeszcze bliżej, około 15km leżały Trawniki, gdzie stacjonowały jednostki SS-Galizien oraz również o około 15 km znajdowała się znana ze swych bestialstw żandarmeria w Piaskach.
Po rozważeniu wszystkich „za i przeciw” zapadła decyzja: Dominów.
14 lutego 1944 roku oddział "Nerwy" kwaterował w Kszczonowie wieś ta była często naszą bazą wypadową. Ludność tutejsza była nam przychylna, znajoma, współpracująca z AK. Rzadko zaglądali tu Niemcy. Tego dnia dotarła do nas tragiczna wiadomość o śmierci naszych kolegów. Kilka dni temu zostali wysłani do Lublina "Hak" i "Wójt" z zadaniem dostarczenia do miasta broni - jeden czy dwa steny i kilka granatów ukrytych w słomie na saniach. „Eskorta uzbrojona była w pistolety Ponadto saniami tymi wracali do domów T. Łukowski i K. Płażyński młodzi chłopcy, którzy ze względu na zbyt młody wiek nie zostali przyjęci do oddziału. Nie byli „spaleni”. Grupa ta została zatrzymana przez patrol SS na szosie między Dominowem a Abramowicami „Hak” ostrzeliwując się z pistoletu zdołał uciec, pozostali zostali zabici na miejscu byli to, od czasu powstania oddziału pierwsi nasi polegli.
Nie było wiele czasu na smutne refleksje w godzinach popołudniowych ogłoszono pogotowie marszowe. Z chałup wysypali się żołnierze, ustawiając się w dwuszeregu na zbiórce. Całość oddziału liczyła wówczas około 30 żołnierzy podjechały zarekwirowane w "Liegenechaftach" konie ciągnące 8 sań Na komendę „do wozów” oddział biegiem zajął miejsca na saniach. Mimo zimna, mieszkańcy wioski jak zwykle powychodzili z chałup towarzysząc przy opuszczaniu kwater. Na rozkaz „marsz” konie ruszyły. Pozostały za nami, przytulne, ciepłe kwatery, życzliwi ludzie. Jeszcze jakiś czas za oddalającym się wojskiem biegły dzieci, wkrótce zostały w tyle wiejskie zabudowania i opłotki. Marsz był pośpieszny. Trzeba było jeszcze przed północą dotrzeć w pobliże celu i ukryć się. Popędzane batami konie gnały co sił. Zapadł już wieczór, gdy oddział minął Kozice. Na pustej drodze wioski nie napotkano żywej duszy. Tylko psy swym szczekaniem wszczęły alaram, ale oddział był już poza wsią.
Śniegu tej zimy nie było wiele. Na wyjeżdżonych drogach utrzymywał się, lecz na polach pozostawały czarne połacie gołej zmarzniętej ziemi. W kilku miejscach schodzono z sań by ulżyć koniom. Późnym wieczorem oddział minął Wolę Piasecką, następnie Kębłów, za którym czekał go przeskok przez szosę Lublin - Piaski. Ten niebezpieczny odcinek drogi konie przemknęły galopem. Stąd już niedaleko majaczyła ciemna krawędź lasu za którym leżał cel wyprawy - Dominów. Skrajem lasu kolumna dojechała do torów kolejowych. Tu ubezpieczenie pilnowało przejazdu z obydwu stron. Wskoczyli na ostatnie przejeżdżające sanie Za torami, około trzech kilometrów na płn. wschód od przystanku Dominów leży wieś Żurawniki. Do tej wioski wjechano cicho, zajmując na kwatery sąsiadująca ze sobą zabudowania na skraju wsi. Ukryte posterunki obserwacyjna alarmowe rozmieszczono wokół, ze szczególnym obostrzeniem od strony toru kolejowego. Tej nocy obowiązywał rozkaz spania bez zdejmowania butów, z bronią przy sobie wolno było jedynie rozluźnić pasy.
Cały dzień 15 lutego oddział spędził na kwaterach zabroniono je w ogóle opuszczać, aby nie zdradzić swej obecności. Tylko wyznaczeni wywiadowcy w cywilnych ubraniach, z ukrytą bronią wychodzili na stację w celu zebrania wiadomości i uzupełnienia brakujących szczegółów do zamierzonej akcji.
Przed północą oddział wymaszerował szykiem ubezpieczonym w stronę stacji. Sanie posuwały się z tyłu. Wkrótce zbliżono się do torów. Wydzielona grupa uderzeniowa złożona z 15-tu lepiej uzbrojonych żołnierzy, otoczyła budynek stacyjki, pozostała część oddziału przekroczyła tor kolejowy i odjechała do pobliskiego lasu, gdzie miała się ukryć i w pogotowiu oczekiwać na wezwanie.
Na stacyjce panowała cisza. Przez szpary w zaciemnionych oknach przeświecało słabe światło.
Do środka z bronią gotową do strzału wszedł „Nerwa” z kilku żołnierzami. Dyżurny ruchu bardziej zdziwiony niż przestraszony siedział przy stole nad raportami. Był to polski kolejarz gdy zorientował się z kim, ma do czynienia, chętnie udzielał informacji dotyczących ruchu pociągów jak i patrolu niemieckiego. Od niego dowiedziano się, ze Niemcy nie chodzą regularnie, że przeważnie można ich tu zastać w dzień. Należało zatem czekać do dnia.
Budynek stacyjki był drewniany, posadowiony na murowanym podpiwniczenia zagłębionym, w skarpę nasypu- Wejście de piwnicy znajdowała się z tyłu, patrząc od strony peronu, pomieszczenie dyżurnego posiadało ściany oszklone z trzech stron. Wewnętrzna czwarta ściana odgradzała je od korytarza. Do niej przylegał wewnątrz podręczny magazynek. W niej znajdowały się drzwi wejściowe prowadzące z korytarza oraz okienko do sprzedaży biletów.
Po zorientowaniu się w sytuacji „Nerwa” postanowił czekać, żołnierze rozlokowali się wewnątrz dyżurki. Na zewnątrz rozmieszczono czujki, zmieniane ze względu na zimno krótkich odstępach czasu.
Spokój oczekiwania zakłóciły niebawem głośne kroki. podkutych butów na korytarzu. Otworzyły się drzwi i do środka chwiejnym krokiem wszedł Ukrainiec z formacji SS stanowiącej załogę żydowskiego obozu w Trawnikach. Na widok uzbrojonych ludzi SS-mann: ściągnął plączące się nogi, trzasnął obcasami i wyciągnąwszy rękę w górę wrzasnął: „Hertla”. Buchnął śmiech, który na moment otrzeźwił pseudo-Niemca i ujrzał zapewne polskie orzełki na czapkach i zwrócone w jego kierunki, lufy. wytrzeszczył przerażone oczy i z rozbrajającą szczerością zawołał: "job twoju mat', wot popał ja popał, odebrano mu natychmiast rewolwer „Nagan”- i garść amunicji do niego. Ukrainiec nie bardzo jednak zdawał sobie sprawę ze swego położenia w ciepłym pomieszczeniu wypity alkohol jeszcze bardziej uderzył mu do głowy. usiadł w kącie. Pijackim głosem zacząć zawodzić rosyjskie i niemieckie pieśni końcu usnął. Nad ranem zbudzono go. „Nerwa” z dwoma żołnierzami wychodzili w stronę lasu dla skontaktowania się z taborem. Ukraińca zabrano ze sobą. szedł zygzakiem podśpiewując: "Idiot wajna narodnaja, swiaszczennaja wajna". Nie wiedział, że jego święta
wojna już się skończyła. Rozstrzelano go w lesie.
Wstawał dzień l6 lutego. Gdy „Nerwa” wracał było już widno. Teraz należało już przygotować się na wszelką, ewentualność zasadnicza część grupy uderzeniowej w dalszym ciągu zajmowała dyżurkę. Posterunek obserwacyjny ulokował się w miejscu „dyskretnym” - w ustępie stacyjnym. Stąd przez szpary między deskami widać było ścieżkę biegnącą obok toru w obydwie strony. Niebawem z sąsiedniej stacji zaawizowano pociąg osobowy. Na tę ewentualność ustalono, że ukryty oddział nie będzie się ujawniał; tak długo, jak na to pozwoli przebieg wypadków. Podróżnych, którzy by odkryli obecność oddziału należało zatrzymać aż do zakończenia akcji. Do tego celu miała służyć wspomniana już piwniczka. Właśnie pierwszy z pociągów z sykiem dychawicznej lokomotywy ze zgrzytem hamulców zatrzymał się przed stacyjką, z wagonów wysiadło kilku podróżnych, którzy udali się swoimi drogami, jeden zaś wstąpił na stację. Z konieczności zatrzymano go. Kolejarz otrzymawszy telefoniczne zezwolenie na dalszy bieg pociągu wyszedł na peron i „lizakiem” dał znak do odjazdu. Zatrzymany pasażer usiłował się wytłumaczyć. Uspakajano go, że nic mu nie grozi, ale musi zaczekać. Jako pierwszy powędrował do piwnicy. Towarzyszył mu jeden z żołnierzy, Nie długo pozostawał sam, Z okolic przybywali różni ludzie na następne pociągi. Tych również kierowano do piwnicy. W ciągu dnia nazbierało się w niej kilkanaście osób. Przeważali wśród nich szmuglerzy, którzy skupowali po wsiach żywność. W ten sposób zarabiali na utrzymanie swych rodzin, a jednocześnie ratowali głodujące miasta.
W piwniczce panował półmrok. Rozlegał się gwar zatrzymanych osób. Atmosfera nie była najgorsza, uspakajano tych zastraszonych i tych którym się bardzo śpieszyło, trochę żartowano i tak czas upływał.
Dzień mijał a patrolu nie było widać. Ruch pociągów tego dnia nie był duży. Przewalił się bez zatrzymywania transport w zamkniętych wagonach towarowych i znów cisza, dłużący się czas i nieznośne napięcie oczekiwania.
Znów zaterkotał telefon. Dyżurny z Minkowic zawiadamiał, ze wyszedł od niego patrol w kierunku Dominowa. To było to na co czekano. Dochodziła godzina trzynasta. Odległość 6km od Minkowic pozwalała przypuszczać, że Niemcy przybędą tu mniej więcej za godzinę. Zarządzono pogotowie bojowe i zajęcie stanowisk. „Nerwa”, „Sęk” i „Sęp” ukryli się w magazynku, skąd mieli możność porozumiewania się z kolejarzem. Posterunki na zewnątrz za budynkiem stacji obsadzili „Kmita” i „Śnieg” .Pozostała grupa, pod dowództwem „Lasa” ukryła się w piwnicy, mając za zadanie otoczenia stacji gdy Niemcy wejdą do środka. Zapadła cisza dzwoniąca w uszach, pełna napięcia. Ucichli w piwnicy zatrzymani szmuglerzy. Niemcy powinni już być blisko. Po pewnym czasie dało się słyszeć gardłowe szwargotanie nadchodzących, potem kilka strzałów i rechoczące śmiechy. Polowali po drodze na zające. Wkrótce byli już widoczni. Nadchodzili gęsiego wąską ścieżką. Widocznie czuli się pewnie, bo zachowywali się hałaśliwie, z bronią zarzuconą byle jak na ramiona, chrzęścili podkutymi butami po zamarzniętym żwirze.
W tej chwili przecięto połączenie telefonu i telegrafu. Kolejarz w ostatnim momencie wybiegł do piwnicy przewidując, że tam będzie bezpieczniej.
Niemcy tupiąc nogami jeden po drugim wchodzili do korytarza, a z niego do dyżurki stacyjnej, było ich dziewięciu. Dziesiąty wlókł się z tyłu i dopiero zbliżał się do stacji. Przybyli, nie domyślając się niebezpieczeństwa jakie nad nimi zawisło, po odstawiali broń, pozasiadali na ławie, krześle i pod ścianami. Trzech z nich ulokowało się pod drzwiami magazynku, blokując w ten sposób dowódcę akcji Tymczasem „Las” słysząc harmider na górze, otworzył drzwi piwnicy i swymi ludźmi zaczął otaczać budynek. W tym czasie „Kmita” wychodząc zza narożnika stacji natknął się prawie "nos w nos" ze spóźnionym Niemcem. Odskoczył więc do tyłu i z okrzykiem „Häende hoch” wymierzył w Niemca lufę swojego "Mausera". Niemiec ani myślał podnosić rąk, lecz błyskawicznie, zerwał karabin z ramienia i zarepetował go. Polak był jednak szybszy - wystrzelił pierwszy, lecz jego pocisk trafił w magazynek karabinu, od którego odbił się rykoszetem , nie czyniąc Niemcowi szkody. Na moment życie "Kmity zawisło na włosku, lecz pojedynek rozstrzygnął "Śnieg", który w tym momencie strzelił, trafiając śmiertelnie Niemca, zanim ten zdążył pociągnąć za spust.
Te dwa strzały stały się sygnałem dla wszystkich. Teraz wypadki potoczyły się błyskawicznie własnym biegiem. Niemcy w dyżurce porwali za broń i pozrywali się z siedzeń. „Las” będący już w korytarzu, wybił stenem szybę ,w okienku i z okrzykiem „Ruhe” i przeciągnął serią strzałów po dyżurce. Poleciały z brzękiem szyby z okien , poprzez które chłopcy z zewnątrz strzelali z furią do środka, nie czekając już na dalsze rozkazy.
Huk wystrzałów mieszał się z brzękiem tłuczonego szkła, z wyciem rannych hitlerowców. Wreszcie padła komenda „wstrzymać ogień” Powoli strzelanina wygasła. Z opadającego tumanu kurzu wyłaniał się obraz straszny; potrzaskane, postrzelane ściany, sprzęty, potłuczone szkło i kałuże krwi na podłodze, zabici i ranni Niemcy i trzech nie tkniętych strzałami, trzęsących się ze strachu, z podniesionymi rękami.
W pierwszej chwili zebrano broń zdobytą i odciągnięto leżących spod drzwi magazynku, uwalniając „Nerwę”, „Sęka” i "Sępiego” Z naszej strony jako jedyny został ranny „Wis”. Rana nie była ciężka - postrzał w palce lewej ręki. „Barnaba” opatrzył mu ranę, po czym otrzymał on rozkaz odejścia do lasu. Wkrótce też nadjechały wezwane z lasu sanie. Teraz należało się śpieszyć. Na podjeżdżające sanie ładowano zdobytą broń oraz Niemców żywych, rannych i zabitych. Teraz dopiero rozpoznano po naszywkach, że Niemców było czterech - reszta to Azerbejdżanie w służbie niemieckiej. W okrucieństwach jedni nie ustępowali drugim.
Po pierwszych strzałach zatrzymani w piwnicy ludzie rozbiegli się. wrócił z niej nasz kolejarz wystraszony tym wszystkim co się stało. Ten dzielny człowiek pozostawał na miejscu sam zdany na łaskę Niemców.
„Panie poruczniku, co ze mną będzie, jak mam się tłumaczyć”. „Złoży pan meldunek maszyniście pierwszego pociągu, który nadjedzie. Powie pan tak jak było”.
Około godziny 15-tej, wsiadłszy na sanie oddział odjechał pośpiesznie w kierunku lasu. Na skraju oczekiwała już niecierpliwie pozostała część oddziału. Pytaniom i opowiadaniom nie było końca, lecz czas naglił, więc tylko tym bez broni wydano kilka karabinów i ruszono w dalszą drogę.
Jakkolwiek było juz po akcji, niebezpieczeństwo nie minęło. Liczono się z możliwością pościgu, tym bardziej że sanie pozostawiały ślady. Przesieką lasu oddział pędził co sił, by jak najprędzej przeciąć szosę piasecką - najbardziej teraz niebezpieczny odcinek drogi. W lesie śnieg pozwalał na dość szybką jazdę, to też ten trzykilometrowy odcinek drogi przebyto szybko mimo, że sanie teraz były bardziej obciążone. Niebawem las się skończył, pod lasem droga prowadziła przez wioskę Józefów. Za wioską zaczęły się trudności brak śniegu powodował, że konie ustawały nie mogąc uciągnąć ciężaru. „Z wozów” - dowódca zarządził forsowny marsz pieszy. Na wozach zostali tylko Niemcy i ładunek. Prędzej, prędzej i żołnierze biegli obok sań:, sapiąc ze zmęczenia, z bronią gotową do strzału. Na odkrytej przestrzeni nie była już wątpliwości, że Niemcy zostali zaalarmowani. Od strony Piask słychać było strzały i widoczne na ciemnym niebie smugi pocisków świetlnych to żandarmeria piasecka dodawała sobie animuszu. Szosę piasecką zamierzano przeciąć w pobliżu Bystrzejowic. Prędzej, prędzej, już niedaleka za szosą będzie można zwolnić. Na przestrzeniach gdzie śnieg zalegał chłopcy wskakiwali na sanie. Wtedy poganiane konie ruszały szybciej.
Wreszcie szosa. Znów ubezpieczenia z boków przeczekały na przejazd całej kolumny. Była to niemal ostatnia chwila. Z za pobliskich wzniesień szosy zbliżała się kolumna aut niemieckich, dając o sobie znać zapalonymi reflektorami. Smugi świateł to biły w niebo na wzniesieniach, to znów znikały przy zjazdach. Gdy ostatnie sanie przejechały szosę Niemcy byli już od naszych w odległości około 500 - 600 metrów. Z oddalających się z każdą chwilą sań widziano, jak kolumna aut przystanęła, słychać było krzyki i komendy, wystrzelono kilka rakiet.
Zaniechano jednak pościgu, samochody nie mogły jechać pa polach, pieszo nie mieli szans dogonić partyzantów, zapadał zmrok, a poza tym wiedzieli, że czekały na nich wycelowane lufy partyzanckiej broni. Woleli nie ryzykować. Z każdą chwilą odległość od nieprzyjaciela stawała się większa. Z prawej strony pozostał już za nami Kawęczyn. Długo jeszcze na granatowym niebie wzbijały się w górę i opadały powoli rakiety.
I znowu "z wozów" i marsz pieszy. Tu można było już zwolnić tempo. Marszem na azymut oddział wyszedł na majdan Kozic Dolnych. Tu zarządzono postój. Żołnierze byli zmordowani koszule przylepiły się do pleców a poza tym byli potwornie głodni. Zatrzymano się u znajomego rolnika Mieczysława Malca na krótko by „złapać oddech” i wreszcie się posilić. Dopiero o trzeciej nad ranem 17 lutego żołnierze dotarli na kwatery do Kosarzewa. Tego samego dnia popołudniu nastąpił rozdział zdobytej broni: MG4 z dwoma skrzynkami amunicji, dwa Pm-y, siedem sztuk kbk, dwa pistolety, kilkanaście granatów. Prócz tego bardzo cenną zdobyczą były pasy, ładownice z amunicją, mundury, buty, opatrunki- ekwipunek, którego tak bardzo brakowało partyzantom.
Oprócz tej cennej zdobyczy wojennej akcja Dominów dawała coś więcej: dawała żołnierzom poczucie własnej wartości, pewności siebie, utwierdzała w przekonaniu, że Niemcy nie są. nietykalni, że kule także się ich „imają”. Prócz tego dawała doświadczenie bojowe, przekazywane młodszym żołnierzom, wykorzystywane w następnych akcjach.