Konny zwiad

Kpr. pchor.„Bemol” Eugeniusz Chorzelski
Dowódca konnego zwiadu.



Konny zwiad


Utworzony w kwietniu 1944  roku zwiad konny, spełniał w oddziale również funkcją ochrony dowódcy oddziału ppor. „Nerwy” / Wojciech Rokicki/ w jego wyjazdach na narady, odprawy, spotkania z dowódcami innych oddziałów partyzanckich. Wyjazdy były częste na ogół nocą w związku z tym zwiad nie pełnił służb wartowniczych,

Każdy wyjazd okryty był tajemnicą i dopiero na około 2 godziny przed opuszczeniem miejsca postoju, otrzymywałem polecenie przygotowania zwiadowców. Aby przejazd był możliwie cichy, w wyprawach nocnych nie brał udziału cały zwiad liczący kilkunastu żołnierzy. Starałem się wybrać czterech do sześciu zwiadowców uzbrojonych w broń maszynową, dobrze jeżdżących konno.

W przypadkach kiedy zwiad ubezpieczał naradę czy spotkanie, względnie jeżeli chodziło o propagandowy przejazd w porze dziennej, jechał cały zwiad i zabierał ze sobą proporczyk oddziału, Wówczas „Nerwa” osobiście dokonywał przeglądu. Wszystko musiało być " zapięte na ostatni guzik".

Szyk w jakim poruszano się był na ogół dwójkowy. Na czele  w pierwszej dwójce, jechał po prawej stronie dowódca na koniu „Burza”, z lewej ja, na koniu „Bajka”. O ile Bajka była koniem spokojnym, o tyle Burza była wyjątkowo nerwowa a przede wszystkim bała się burzy. Stąd jej nazwa, Nie przypominam sobie  jednak  faktu, ażeby „Nerwa”  spadł z konia, chociaż jeżdżono w różnych warunkach pogodowych.

Po  śmierci kpr. pchor. „Baśki” /Bohdan Osiall/, zastępcą dowódcy zwiadu został kpr. pchor. „Dym” /Zbigniew Janisławski/. Chłop wysoki, barczysty, przypominający z wyglądu sienkiewiczowskiego Podbipiętę, Stosownie do swojej  postury miał odpowiedniego konia o nazwie „Słoń”,
Koń był duży i należał do kani cięższych,, Był jednak wyjątkowo ambitny i nigdy nie odstał od kłusującego przed nim konia. Problemem był hałas a raczej huk jako robił Słoń, waląc olbrzymimi podkowami po twardej nawierzchni drogi. Odgłos  rozlegał się daleko. Przyzwyczailiśmy się do tego.

Konie w zwiadzie były u większości sportowe, zdobyte w wyprawach na Wyścigi w Lublinie oraz do majątku w Piotrkowie. Nie wszystkie nadawały się do zwiadu i wiele z nich trzeba było oddać okolicznym gospodarzom. Pomimo tych kłopotów oraz dodatkowej pracy przy koniach, wielu żołnierzy z oddziału starało się o przydział do zwiadu, chociaż po pierwszych jazdach chodzili " krzaczasto" a posiłki spożywali na stojące


„Nerwa”
Z racji swojej funkcji brałem udział prawie we wszystkich wyjazdach ppor. „Nerwy” w teren. Kłusowaliśmy strzemię w strzemię nieraz przez kilka gadzin. Jaki był ten dowódca, którego wszyscy lubili a jednocześnie bali się go ?
Nie należał do  rozmownych. Sam zawsze schludny nie znosił, gdy ktoś był nie ogolony, miał brudny mundur nie mówiąc o broni. Odważny, wrażliwy na dyscyplinę wojskową, bezwzględny w stosunku do żołnierzy pijących wódkę. W momentach kiedy coś nie było po jego myśli, potrafił być bardzo ostry. Pamiętam „ rozmową” z nim po rekonesansie w majątku Kłodnica w czasie koncentracji oddziałów 8  pp.leg. w czerwcu 1944 roku. Sytuacja wtedy była następująca  :

Po całonocnym marszu zgrupowania oddziałów, dowodzonego przez kpt.
„Młota” / K. Schmeding/, otrzymałem rozkaz rozpoznania sytuacji u majątku
Kłodnica celem    zorganizowania odpoczynku dla oddziałów. Pagoda była
paskudna, cała noc lał deszcz, wszyscy byliśmy przemoknięci. Było wcześnie
rano. Wziąłem dwóch bojowych zwiadowców : „Kulę” / Zbigniew Wójcicki/ oraz „Rafała” /Henryka Soroko/. Po wjechaniu na podwórze a następnie przed ganek dworu, natknęliśmy się na niemieckich wartowników uważnie nam się przyglądających. Mieliśmy na sobie z powodu deszczu, niemieckie pelerynki to ich zmyliło. Zarządziłem spokojny odwrót. Dopiero gdy odezwał się karabin maszynowy  ustawiony na dachu dworu i usłyszeliśmy nad głowami świst kul, puściliśmy się galopem. Nikt z trójki nie zastał ranny.

Po przybyciu do dowódcy zgrupowania i złożenia raportu, zostałem wezwany przez „Nerwę” na rozmowę w cztery oczy. Oberwało mi się sporo. Jego zdaniem powinienem zostać w majątku i bronić się do nadejścia pomocy, Innego zdania był kpt. „Młot”, który nie mając rozeznania co do ilości wojska w majątku, nie pozwolił na akcję i dopiero później w innym terminie doszło do walki w Kłodnicy, który zresztą nie przyniosła sławy oddziałom.

Wola Duża
Pod koniec lipca 1944 roku oddział "Nerwy", a właściwie konny zwiad stoczył ostatnią walkę z niemieckimi żołnierzami we wsi Wola Duża koło Bychawy,

Po koncentracji oddziałów Armii Krajowej 8 pp leg, pod dowództwem kpt. „Młota” , rozpoczęliśmy entuzjastycznie przez nas powitany marsz na Lublin, Pierwszy maszerował oddział „Nerwy”, Przechodząc w okolicy wsi Duża Wola zwiad, który szedł jako szpica, natknął się na grupę ludzi okrywających się w zbożu przed cofającymi się z frontu   oddziałami niemieckimi. Powiedziano nam, że we wsi znajdują się Niemcy grabiący gospodarstwa.
Złożyłem raport ppor. „Nerwie”, który polecił mnie przygotowanie części zwiadu do akcji. Ochotniczo dołączyli kpr. Pchor. ”Zawichost” / Tadeusz Cenzartowicz/ oraz kpr. „Łyżka” /Michał Dudziak/, biorąc konie od zwia¬dowców. Łącznie wyruszyło nas dziesięciu, Reszta zwiadu została jako szpica oddziałów maszerujących w stronę Lublina,
Przejechaliśmy główną drogą przez wieś i nie natrafiliśmy na niemieckich żołnierzy, Gospodarstwa były puste, bramy i drzwi pootwierane, Gdzieniegdzie ślady podpaleń. Dopiero na końcu wsi zobaczyliśmy kilku starszych ludzi, którzy pokazali nam kierunek u jakim udali się Niemcy. Na pytanie  ilu ich było ? - Odpowiedzieli, że 4 czy 5 podwód konnych.
Wydłużyliśmy kłus. Dojechaliśmy do parowu prowadzącego do gospodarstw wyżej  położonych. Parów był dość głęboki i znajdujący się na górze Niemcy nie magli nas dojrzeć. Podjechaliśmy wolno wyżej i zobaczyliśmy w odległości około 100  metrów od  drogi żołnierzy niemieckich plądrujących gospodarstwo.
Rozkaz "Nerwy" brzmiał: „z koni, dwóch zostaje przy koniach reszta tyralierą przez zboże da gospodarstwa".
Podchodząc do zabudowań przez ogród z licznymi drzewami owocowymi, stanęliśmy oko w oko z dużą grupą Niemców. Naprzeciw nich z bronią gotową do strzału stali od lewej:  „Blask” /Mirosław Wójcicki/, ja-„Bemol” „Nerwa” , "Łyżka"", "Zawichost", "Kmicic" /Tadeusz Winiarczyk/. Pozostałych dwóch żołnierzy zostało w  zbożu z karabinami gotowymi do strzału.
„Ungarn” ? - zapytali Niemcy. "Nein, Polnische Pnrtisanen” -odpowiedzieliśmy łamaną niemczyzną. Zaskoczenie Niemców było całkowite. Niektórzy widząc naszą twardą postawą oraz  skierowane przeciw nim pistolety maszynowo  rzucali  broń innym zdejmowaliśmy z ramion karabiny sami. Oficer dowodzący oddziałem zdjął pas z pistoletem i rzucił na ziemią, Wszystko wskazywało na to, że rozbroimy oddział bez strzału, ba czym szczególnie nam zależało ze wzglądu na bliskość oddziałów niemieckich maszerujących niedaleko po szosie w kierunku na Bychawą.
Nie dojrzeliśmy jednakże ukrytego za rogiem stodoły karabinu maszynowego nieprzyjaciela. Pierwsza jego seria przecięła na pół stojącego obok mnie „Blaska”. Rozpoczęła się strzelanina. Goniliśmy Niemców pa ogrodzie i zabudowaniach „prując” do nich całymi seriami z pistoletów maszynowych. Zmusiliśmy ich do wycofywanie się z gospodarstwa. Ranny został  „Kmicic”.
Ponieważ w odległości ok. 2 kilometrów od  miejsca akcji przechodziły szosą wycofujące się z frontu wojska niemieckie z bronią pancerną, musieliśmy szybko usunąć się na bezpieczną odległość. Zebraliśmy zdobytą bron, „Kmicica” załadowaliśmy na podwodę i galopom pojechaliśmy do sąsiedniej wsi do zaprzyjaźnionego gospodarza, aby udzielić rannemu pomocy. Towarzyszyły nam wybuchy z działek czołgów z szosy.
Wieczorem, ale jeszcze przy dziennym świetle, udaliśmy się ponownie na miejsce akcji, ażeby zorientować się w skutkach walki a przede wszystkim polecić okolicznym gospodarzom pochowanie naszego kolegi „Blaska” na cmentarzu w Bychawie, gdzie leżało już kilku naszych chłopców. Powiedziano nam, że zginęło ośmiu Niemców, rannych zabrali żołnierze.
Po północy spotkaliśmy naszych w towarzystwie żołnierzy radzieckich. Było to we wsi Polanówka.

Kołysanka