"Partyzanckie noce" - Wspomnienia Jan Onoszko "Jacyna"

Jan Onoszko
Pseud. „Jacyna „
III drużyna II/b pp AK




Partyzanckie noce

Gdy słońce chowało się za horyzontem a ziemię pokrywał zmrok, budziła się noc partyzancka. W pozornie cichej wsi zaczynał się ożywiony ruch. Z chat wychodzili ludzie z bronią i ekwipunkiem wojskowym. Na wiejski gościniec wyjeżdżały, zależnie od pory roku, sanie lub wozy. Po krótkiej zbiórce poszczególne drużyny rozchodziły się do swoich wozów. To lotny oddział partyzancki AK „Nerwa” szykował się do zmiany miejsca postoju. Warunki bezpieczeństwa żołnierzy, jak i miejscowej ludności, wymagały aby w terenie mało zalesionym jakim była Lubelszczyzna zmiany miejsca postoju odbywały się prawie codziennie.
Na czoło kolumny wozów wysuwała się drużyna służbowa, do której należało ubezpieczanie przednie oddziału. Bez względu na pogodę - czy w śnieżną zamieć, czy w mroźną noc księżycową, czy też w wiosenna deszczowe roztopy, gdy koła wozów i buty zapadały się głęboko w błotnistym gościńcu - partyzanci cicho opuszczali wieś i znikali w zmroku.
Jechaliśmy w absolutnej ciemności, papierosa można było zapalić tylko na wyraźną komendę i to w rękawie. Czasem błysnęła przyćmiona latarka potrzebna do sprawdzenia na mapie kierunku marszu.
Mimo, że od tamtych czasów upłynęło wiele lat i skronie pokryła siwizna, wracam myślą do tych nocy partyzanckich, z których kilka szczególnie utkwiło mi w pamięci.

1. Pierwsza noc

Wreszcie jest, oczekiwany niecierpliwie od kilku dni, kontakt na oddział partyzancki. „Zawichost” ma przyjść wieczorem z łącznikiem do mieszkania siostry „Natara” i stamtąd mamy odmaszerować. O umówionej godzinie przychodzą obaj. Łącznikiem jest pchor. „Tur” - w krótkim kożuszku, oczywiście w oficerkach. Krótkie powitanie i odmarsz. W przedpokoju „Tur” pyta mnie: Macie broń ? Odpowiadam; Nie - macie tu rewolwer, ale ostrożnie bo bez zabezpieczania i podaje mi potężnego „Colta”, którego w półmroku zatykam za pas. Na placu Bychawskim dochodzą pozostali koledzy. Żegnamy się z „Zawichostem”, który ma dołączyć w najbliższych dniach i maszerujemy ulicą Bychawską aż za kościółek. Koniec miasta, wśród ostatnich zabudowań stoją ukryte sanie a przy nich kilku ludzi. „Tur” składa meldunek mężczyźnie w długim baranim kożuchu, to dowódca oddziału ppor.  „Nerwa” witamy się i przedstawiamy. Pada komenda siadać na sanie i odjazd. Skręcamy w gościniec /obecnie ul. Zemborzycka/ i mkniemy po śniegu do lasu Dąbrowa. Pięknie wygląda las w zimowym śnie przy bezchmurnym niebie. Kolega powożący opowiada nam o niedawnej przygodzie jaka spotkała ich w tym lesie. "Jedziemy przez las jak teraz, nagle z przeciwka widać jakieś cienie. Wołamy; Stój - kto jedzie  słychać odpowiedź - polscy partyzanci. Więc my prosimy by jeden od nich i od nas   spotkali się dla rozpoznania. Zaległa cisza, która zaczęła przedłużać się niebezpiecznie. Zniecierpliwieni podchodzimy ostrożnie do widocznych z dała sań. Ludzi ani śladu, na saniach różna garderoba i połowa świni. Po prostu bandyci wracali z napadu i gdy zorientowali się z kim mają do czynienia – uciekli. Dobrze wiedzieli, że gdy wpadną w nasze ręce, to za rozbój czeka ich śmierć. Zabraliśmy sanie i w najbliższej wsi przekazaliśmy sołtysowi
zrabowany dobytek." Nasza podróż minęła bez niespodzianek. Dotarliśmy do oddziału, którym dowodził w zastępstwie „Nerwy” zca dcy oddziału pchor. „Sęk”  w tym dniu; wraz ze mną dołączyli do oddziała podchorążowie: „Hak”", „Natar”, „Nałęcz” „Rap”i „Wójt” wtedy też utworzona została III-cia drużyna, do której weszliśmy ja i „Hak”. Ponieważ nie było na razie dla nas żadnej funkcji z chęcią podjęliśmy zwykłą służbę żołnierską pierwszym moim wyposażeniem bojowym był dany mi jeszcze w Lublinie „Colt” kaliber 11 mm, oraz niemiecki granat „tłuczek”. Tak minęła moja pierwsza noc w oddziale

2.  Łaźnia
Warunki higieny osobistej w zimie były okropne. Nieraz przychodziło nam kwaterować w małych ciemnych izbach i spać pokotem na klepisku na rozwożonej słomie niezależnie od tego czy buty mieliśmy przemoknięte czy suche zdjąć je można było jedynie na rozkaz i na stosunkowo krótką część nocy poranna toaleta w zimie Była z konieczności również bardzo powierzchowna. W tej sytuacji dowódca postanowił udostępnić nam na jedną noc łaźnię miejską w Bychawie.
W cichą i bardzo mroźną noc podjechaliśmy saniami pod budynek łaźni. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Połowa oddziału kąpała się druga połowa na zewnątrz czuwała i na zmianę W łaźni było gorąco, przy skąpym świetle lampy naftowej chłopcy rozkoszowali się kąpielą. Nastąpiła zmiana, rozgrzani kąpielą objęli posterunki na zewnątrz. Gdy wszyscy już byli gotowi padła komenda na sanie.    Po kilku, minutach jazdy ostygliśmy po kąpieli i zaczęło nas przenikać straszne zimno. Początkowo nieśmiało, później coraz głośniej zaczęliśmy wołać: Panie poruczniku zimno. Padła komenda: z sań, biegiem marsz, padnij, biegiem i znów padnij i tak przez kilkanaście minut padaliśmy w śnieg i biegliśmy dalej, przeklinając tę całą kąpiel. Aż do samych kwater już nie jechaliśmy lecz szliśmy piechotą. Uratowaliśmy się wprawdzie przed zapaleniem płuc, ale dobrnęliśmy na miejsce postoju tak samo brudni i spoceni jak przed kąpielą.

3.Nocny alarm
Maszerujemy w odwilżową noc lutową wozy zapadają się w rozmokłych błotnistych koleinach. Coraz musimy schodzić z wozów i pomagać koniom wyciągać je z błota, buty oblepia mokra maź. Wreszcie padając ze zmęczenia dochodzimy do wsi gdzie mamy kwaterować. Dowódca wyznacza kwatery. Stukaniem w okna budzimy domowników. Gospodarz przynosi ze stodoły snopki słomy. Szykujemy na podłodze posłanie, areszcie kładziemy się spać. Wolno zdjąć buty, jeszcze tylko niektórzy wpychają do butów słomę, aby choć trochę wyciągnąć z nich wilgoć. Zaczynamy już drzemać nagle w drzwiach staje wartownik i woła; alarm - wychodzić z bronią ,  niezdarnie mocujemy się z mokrymi butami i nakładamy płaszcze. Znów z trzaskiem otwierają się drzwi, widać na koniu ppor. „Nerwę”, który beszta nas, że dotąd jesteśmy w chałupie a tu miejscowi gospodarze już walczą z Niemcami. To nam dodaje bodźca, -wypadamy z chaty, zajmujemy wskazane stanowiska. - wokół cisza nocna. Nie słychać żadnych strzałów. Gdzieś samotnie poszczekuje pies. Ki diabeł ? — okazało się, że to był próbny alarm. Rozchodzimy się na kwatery. Teraz już wreszcie można spać.

 4. Spotkanie z Werszyhorą
W drugiej połowie lutego odbijamy się na krótko od swoich, stron i zapędzamy się w okolice Batorza w powiecie janowskim. Jedziemy szybko po śniegu, gdy nagle zostajemy zatrzymani przez patrol konnych zwiadowców radzieckich. Dowódca nasz udaje się na rozmowę, my zaciekawieni podjeżdżamy bliżej
widocznej z dala kolumny.. Koło nas przechodzi jakaś duża armia. Mimo iż wielu żołnierzy jest umundurowanych widzimy, że nie jest to regularne wojsko. Obok oddziałów całkowicie umundurowanych widzimy półcywilnych jeźdźców jadących na oklep, wielu zamiast siodeł ma poduszki przywiązane do grzbietów końskich, wszyscy jednak są doskonale uzbrojeni, co budzi naszą zazdrość. Jadą taczanki z bronią maszynową, jadą nawet małe działka polowe. Na wozach dużo rannych. Mijając nas pytają z jakiego wy pułku? odpowiadamy  partyzanci z Armii Krajowej. Niektórzy zatrzymują się, zaczynają się rozmowy. Jak zwykle w takich spotkaniach rozpoczyna się handel wymienny; Przedmiotem, naszych zabiegów jest głównie broń i amunicja, ale zamieniamy się nawet drobiazgami na pamiątkę. Wraca ppor. „Nerwa mówi”- że jest to duże zgrupowanie partyzantów radzieckich dowodzone przez pułkownika Werszyhorę. zgrupowanie jest cały czas w kontakcie bojowym z Niemcami, którzy idą w ślad za nimi. Po wymianie haseł i informacji o kierunkach marszu rozjeżdżamy się w swoje strony. .Na pamiątkę spotkania „Nerwa” dostaje od dowództwa zgrupowania pepeszę. Nad ranem, gdy zajmowaliśmy nowe kwatery, koło nas jeszcze przejeżdżały konne patrole zwiadowców.

5 Niespodzianka
Z rozkazu dowódcy wziąłem kilku ludzi ze swojej drużyny i udałem się furmanką do dcy naszego zgrupowania kapitana „Młota” z jakimiś ważnymi papierami po wykonaniu rozkazu miałem dołączyć do oddziału już na nowym miejscu postoju. Był piękny wiosenny wieczór gdy wracałem z powrotem W takie piękne wieczory siadywaliśmy zawsze w gronie rodzinnym na ławeczce przed naszym domem na ul. Przemysłowej w Lublinie i rozkoszowaliśmy się zapachem rozkwitających drzew owocowych. Poczułem nagle potrzebę porozmawiania z kimś o domu i bliskich przejeżdżaliśmy właśnie przez wieś, w której mieszkała Marysia: siostra naszego kolegi pchor. „Jana”. W mieszkania jej był nasz-punkt kontaktowy na Lublin. Zbliżała się już północ, kiedy trochę zażenowany zapukałem do jej drzwi. Jakie było moje zdumienie i radość, gdy obok otwierającej mi drzwi Marysi ujrzałem moją Mamę i Siostrę Irenę. Drobna i mała postać Mamy utonęła w objęciach rosłego i mocno zbudowanego partyzanta oglądały mnie obie z ciekawością i podziwem. Za namową Marysi wyruszyły z Lublina by zobaczyć kawałek „wolnej Polski”, no i proszę  trafiły od  razu na umundurowanego i uzbrojonego partyzanta i do tego własnego syna i brata. Na ludziach przybyłych prosto z okupowanego miasta widok taki zawsze robił olbrzymie wrażenie. A prezentowałem się wtedy całkiem nieźle na głowie polska czapka polowa z orzełkiem, bluza mundurowa niemiecka, spodnie bryczesy no i marzenie każdego młodzieńca buty oficerki /w warunkach partyzanckich zresztą niezbyt praktyczne/ przez ramię miałem przewieszony niemiecki pistolet maszynowy, za pasem kabura z „parabelką” zdobytą przeze mnie na ulicy w Lublinie i angielskie granaty.
Czas uciekał, obowiązek wzywał do oddziału. Chłopcy przygotowali dla naszych gości wygodne siedzenie na wozie i pomknęliśmy co koń wyskoczy na nasze miejsce postoju. Po złożeniu meldunku o wykonaniu rozkazu i powiadomieniu dowódcy że przywiozłem gości, mogłem wreszcie nacieszyć się nimi na kwaterze. Mama i Irena były z nami do popołudnia. Jadły partyzancki obiad, widziały nasze codzienne życie, oddychały tak jak my wolnością. Ta wizyta w wolnym partyzanckim kraju dodała im sił na dalsze długie miesiące niewoli.

6. Letnie noce
Zimowe długie noce były już za nami. Za nami już chłody, mrozy i roztopy, za nami ciągle mokre buty, które nie miały czasu wyschnąć. Nie nocowaliśmy już w dusznych izbach ale w otwartych stodołach, w brogach na sianie a nieraz nawet na dworze. Nieraz, służbowy musiał się dobrze naszukać aby znaleźć swego następcę na wartę.
W oddziale były cztery drużyny, a więc co czwartą noc każda z nich pełniła służbę. Zadaniem służbowej drużyny było przyjęcie na siebie pierwszego uderzenia nieprzyjaciela w czasie spoczynku oddziału. Zazwyczaj połowa stanu drużyny służbowej z jej dowódcą lub zastępcą dowódcy czuwała przez pół nocy /jeśli odpoczynek przypadał właśnie na noc/, druga połowa natomiast drzemała w pełnym rynsztunku z bronią przy boku. W połowie nocy następowała zmiana grup. Właśnie byliśmy drużyną służbową. Ja ze swoją grupą rozpocząłem czuwanie na drugiej zmianie. Słońce miało niedługo wzejść zza horyzontu. Chłopcy byli jeszcze rozespani, leniwi. Zarządziłem zbiórkę, i udaliśmy się na obchód uśpionej jeszcze wsi. Ten marsz, oraz poranny- chłód orzeźwił nas, resztki snu prysnęły, wracaliśmy weseli na kwatery. Koledzy z poprzedniej zmiany spali twardo, dwóch z nich ulokowało się na jednym  z naszych wozów stojącym na podwórzu pod płotem. Na kołkach płotu wisiały do góry dnem żelazne garnki naszej gospodyni. Widok okopconych sadzą garnków skorcił nas do spłatania śpiącym figla. Posmarowaliśmy im sadzą twarze na czarno. Byli zmęczeni, spali twardo, obudzić ich mógł tylko głośny rozkaz padła komenda: pobudka - wstawać i  obydwaj poderwali się gwałtownie i popatrzywszy na siebie zaczęli się nawzajem z siebie śmiać. Dopiero przyniesione lusterko wyjaśniło im, że obaj wyglądali jednakowo.
Pamiętam jedną letnią noc, podczas której zmarzłem nie mniej jak nieraz w zimie. Otrzymaliśmy od kapitana „Młota” rozkaz wspólnie z oddziałem ppor. „Jemioły” zdobyć niemieckie umocnienia na stacji kolejowej Leśniczówka.. W tym celu mieliśmy na polach koło wsi Wilkołaz zatrzymać pociąg, wejść do niego a w Leśniczówce wysiąść i przystąpić do wykonania zadania. Wyruszyliśmy w gorące letnie popołudnie. Zdecydowałem się zostawić na wozie moją bluzę mundurową, gdyż wydawało mi się, że w marszu będzie mi za gorące. Zostałem tylko w samej koszuli ze spadochronu, którego kawałki dostaliśmy od chłopców z oddziału „Pająka”. Ponieważ panowało ogólne przekonanie że w nylonowych koszulach nie trzymają się wszy, dziewczęta wiejskie na naszą prośbę uszyły nam z tej tkaniny koszule. W ubezpieczonym szyku doszliśmy do celu gdy słońce już zachodziło, ostrożnie zajęliśmy stanowiska wzdłuż toru w pobliżu wsi Wilkołaz.. Leżę w kartoflisku, ale czuję, że chłód wieczoru „liże mnie” po plecach. Wygrzebuję sobie rowek w miękkiej ziemi i usiłuję się w nim ukryć, ale to nic nie pomaga. Robi się coraz chłodniej a czas wlecze się strasznie wolno. Wreszcie nikły błysk latarki daje nam znak o zbliżaniu się pociągu. W ciszy nocnej słychać sapanie lokomotywy. Ale co to ? Parowóz sunie powoli pchając przed sobą dwie platformy załadowane piaskiem, za parowozem   na wagonie osłoniętym workami z piaskiem widać lufy karabinów maszynowych. To nie normalny pociąg lecz wzmocniona grupa ochrony kolei. coś ich zaniepokoiło, nie dojeżdżając do nas wystrzeliwują rakietę i wycofują się z powrotem w kierunku stacji.
Wilkołaz skąd przyjechali. „Nerwa” zarządza zbiórkę oddziała i odmarsz do pobliskiego lasu. Dzisiaj już z akcji nic nie będzie, wróg nie da się zaskoczyć. Powoli rozgrzewam się w marszu może nie zachoruję po tym przemarznięciu.

Kołysanka