"Pistolety

Jan Onoszko
Pseud. „Jacyna”
III drużyna II/8 pp AK



„Pistolety”


Kwaterujemy we wsi Pawlin pow. Bełżyce.. Jest Wielki  Tydzień. Wkrótce Wielkanoc. Śnieg powoli niknie, wszędzie straszne błoto. Do naszej kwatery dociera wiadomość, że dowódca wysyła grupę partyzantów do Lublina po przesyłkę świąteczną dla oddziału . Mają jechać: pchor. „Zawichost” –Tadeusz Cenzartowicz jako dowódca grupy, oraz pchor. „Natar”- Alfred Nagalski , pchor. „Nałęcz”– Stefan Różycki i pchor. „Rapp”– Stanisław Hopkała. Wszyscy moi dobrzy koledzy z lubelskiej budowlanki, którą ukończyliśmy w 1943 roku a także z konspiracyjnej podchorążówki w Lublinie to wielka gratka, gdyż stwarza okazję zdobycia krótkiej broni palnej lub dobrych żołnierskich butów tzw. saperek. Każdy z nas pragnął posiadać pistolet a szczególnie ”dziewiątkę”.
    Nie namyślałem się długo. Chcę również jechać do miasta. Melduję się u dcy drużyny pchor. „Nemroda” – Stefana Lutomskiego a następnie do dowódcy oddziału. „Nerwa” z pewnymi oporami przychylił się do mej prośby. Uradowany wracam do kwatery.  Czasu jest mało, zaraz po rannym posiłku wyruszamy. W oddziale mamy się zameldować z powrotem Wielką Niedzielę rano.
    Jest środa, 5 kwietnia 1944 roku. Żegnam się z kolegami drużyny. Nie przypuszczałem wtedy, że już się  nigdy nie zobaczymy, że tylko wiązanka kwiatów składana od czasu do czasu na ich wspólnej mogile w Babinie będzie jedynym wyrazem mego braterstwa z  nimi. Stało się to 7 kwietnia 1944 roku, oddział został otoczony przeważające siły wroga. W morderczej walce, trwającej cały dzień zginęło 32 partyzantów, w tym prawie cała III-cia drużyna. Poległ d-ca. drużyny „Nemrod” i jego z-ca „Tur”- Władysław Nowacki. Zginął w tym boju również z-ca oddziału pchor.„Sęk” Józef Sobieszczański”, wspaniały żołnierz i lubiany kolega. My byliśmy w tym czasie w Lublinie.
    Ale  powróćmy do naszego wyjazdy. „Zawichost”, „Natar” i ja jedziemy parokonną furmanką stanowiącą własność oddziału w pewnej odległości za nami jadą podwodą powożoną przez jej właściciela „Rapp” i „Nałęcz”. Wreszcie jesteśmy na szosie prowadzącej do Lublina. Mamy spotkać się  pod miastem, koło wagi buraczanej/obecnie dzielnica LSM/.
Konie mają być zakwaterowane w szopach na podwórzu domu moich rodziców przy ulicy Przemysłowej.
     Droga pofałdowana. Wjeżdżając na jedno wzniesienie tracimy z oczu naszych kolegów jadących za nami, skryli się za pagórkiem. Nagle konsternacja. Od strony Lublina jedzie samochód pancerny z karabinem maszynowym na stalowym cielsku. Mijamy się pełni napięcia. W chwili gdy samochód znika  za wzniesieniem rozlegają się strzały, kilka krótkich serii. Pierwsza myśl- strzelają do naszych kolegów. „Zawichost”. Odruchowo zawraca konie by jechać na pomoc. Cóż znaczą jednak nasze pistolety i trzy granaty obronne. Jedna seria z karabinu maszynowego zrobi z nas sito. Wstrzymujemy „Zawichosta”, konie batem i dalej do Lublina.
    Jesteśmy już u celu. Łudzimy się, że koledzy zjawią się lada chwila. Jakoś nie chcemy wierzyć w ich śmierć. Po przeszło godzinnym czekaniu zjawiają się. Widzieli strzelających Niemców, którzy za cel wybrali sobie na szczęście nie ich lecz stada kur na polu. Nie chcąc kusić losu, skręcili w boczną drogę polną i stąd opóźnienie.
    Nocować będziemy, ze względu na bezpieczeństwo własne i rodzin, w mieszkaniu koleżanki Haliny, która na czas naszego pobytu przeniosła się z matką do mieszkania moich rodziców. Nareszcie jesteśmy w prawdziwym mieszkaniu. Co za luksus w porównaniu z wiązkami słomy rozrzuconej na podłodze lub klepisku, na której spało niekiedy i kilkanaście osób. Możemy wreszcie spać bez ubrań, pasów i butów niedbale dzisiaj rozrzuconych. Pod głowami mamy prawdziwe  poduszki. Tylko mały stolik na, którym leżą pistolety i granaty mówi , że pojawili się niecodzienni goście. Zasypiamy zmęczeni, jutro przed nami wiele spraw do załatwienia.
    Budzimy się nazajutrz, jest piękny ranek. Będzie pogodnie i ciepło. Ustalamy plan działania. Rano załatwiamy sprawy osobiste a „Zawichost” nawiąże uzgodniony kontakt celem odebrania przesyłki dla oddziału, koło południa spotykamy się aby „zapolować” na pistolety. Ja z „Rappem” mamy działać w rejonie ul. Lubartowskiej, pozostali koledzy na Starym Mieście. Kręte uliczki będą naszymi sprzymierzeńcami.
    Mając trochę czasu idę do fryzjera. Dopiero u niego zorientowałem się, że mam na szyi wokół kołnierza sznur spadochronowy, do którego przymocowany był pistolet zatknięty za pas pod marynarką. W oddziale w ten sposób chroniliśmy pistolety przed wypadnięciem. Było już późno na wycofanie się, na szczęśćcie zakład fryzjerski rano jest zawsze pusty, siadłem więc na fotelu jak gdyby nigdy nic. Fryzjer obsłużył mnie niezwykle grzecznie, drżały mu tylko trochę ręce.
    Koło południa spotykam się z „Rappem”, stanowimy trochę groteskową parę, on jest mały a ja dryblas dobrze zbudowany. Rozpoczynamy polowanie, ale widzimy, że to nie takie łatwe. Niektórzy żołnierze chodzą bez broni, inni mają małe pistolety „siódemki” nieprzydatne w warunkach partyzanckich. Dla takich pistoletów nie warto zaczynać, bo raz podniesiony alarm spowoduje, że ta część miasta będzie już dla nas na dzisiaj spalona. Odzwyczailiśmy się od chodzenia po mieście, od wielu miesięcy jesteśmy już z oddziałem w terenie, wydaje nam się, że wszyscy na nas patrzą. Czas wolno, ale nieubłaganie mija. Zbliża się czas spotkania z kolegami. Dochodzimy do Ratusza. Nagle z przeciwnej strony wyłania się patrol niemiecki, dwóch żandarmów z blachami na piersiach, z bronią gotową do strzału. Dzieli nas od nich nie więcej niż 30 metrów. Przejście na drugą stronę ulicy może wywołać podejrzenie. Jedna seria z automatu i koniec zabawy. Idziemy więc przed siebie, czujni, by w odpowiednim momencie odpowiedzieć ogniem na ewentualny atak. Wiemy obaj, że poddać się nam nie wolno, oni zakatują nas na śmierć na Zamku lub w lochach Gestapo „Pod Zegarem”. Zbliżamy się, mijamy i teraz  nadchodzi najgorszy moment, czy nie padnie z tyłu komenda  „hände hoch!”. Dłonie silnie ściskają ukryte rękojeści pistoletów. Niemcy przeszli, udało się . Na Starym Mieście spotykamy kolegów. Im też szczęście dotychczas nie dopisało, są wściekli. Dochodzimy do ulicy Grodzkiej. Nagle jakby dla nas, pojawia się dwóch żołnierzy niemieckich . Tych nie przepuścimy , mają pistolety. W kilku susach dopadamy ich. „hände hoch!” - ale  tym razem komenda skierowana do Niemców w naszych rękach połyskuje stal naszych pistoletów. Niemcy spłoszeni i całkowicie zaskoczeni podnoszą grzecznie łapy do góry. Jeden z nich biadoli : „Kameraden nicht schliessen”. Teraz widzi w nas kolegów a nie polskich bandytów. Na pewno nie jeden Polak poczuł jego twardą pięść na karku. Teraz strach każe mu żebrać o litość. Nie mamy zamiaru ich zabijać, naszym celem jest zdobycie broni. Szarpiemy przeklęte klamry pasów z wyrytym jak na ironię hasłem „Gott mit uns”. Ściągamy kabury oddajemy szwabom pasy, operacja skończona. Niemcy uciekają w kierunku Trybunału wywołując podkutymi butami niesamowity łoskot w opustoszałej w oka mgnieniu uliczce. My pełni radości również pragniemy jak najszybciej opuścić to miejsce. Za chwilę będzie mrowie Niemców. Kierujemy się w stronę Placu Katedralnego a następnie już spokojnym krokiem zdążamy w kierunku ulicy Kąpielowej. Tam  na melinie będziemy się cieszyć zdobyczą, która prezentuje się wspaniale. Pistolet kalibru „9” z zapasowym magazynkiem dostaje się pod opiekę „Natara”, „siódemkę” zaś, również w idealnym stanie bierze „Nałęcz”. Broń zdobyta staje się własnością oddziału, ale niepisane prawo stanowi, że używać ją będzie zdobywca. Podnieceni, długo wieczorem nie możemy zasnąć. Co nam przyniesie dzień następny, będzie to już nasza ostania szansa zdobycia w mieście broni.
    Następnego dnia koło południa dołączył do nas Zbigniew Wójcicki pseud. „Kula”. Był to najmłodszy z trzech braci pełniących swój żołnierski obowiązek w oddziale. Wszyscy oni kolejno oddali życie na ołtarzu Ojczyzny. Pierwszy zginął pchor. Bohdan Wójcicki pseud. „Wójt” przy konwoju broni dla potrzeb garnizonu miejskiego w Lublinie. „Kulę” przywiozłem osobiście do oddziału, gdy po tragicznej śmierci brata pojechałem z rozkazu dowódcy do Lublina by rozeznać i ostrzec odpowiednich ludzi. Wówczas to :Kula” na wiadomość o śmierci brata postanowił wstąpić do oddziału . Stał się naszym serdecznym kolegą, był wzorem i niezwykle odważnym .żołnierzem.
    „Kula” poinformował nas, że opuścił rano oddział z rozkazem  dotarcia do Lublina. Po wykonaniu zadania mieliśmy wracać razem. Mieliśmy teraz pod opieką dwie pary koni. Trzeba je będzie nakarmić, napoić i oczyścić. Jesteśmy przecież żołnierzami regularnego wojska a przynajmniej za takich się uważamy. Pod wieczór wyruszamy znów na „polowanie”. Jest znowu piękna pogoda. Czas płynie, a my ciągle nie mamy dogodniej okazji do zrealizowania naszego zamiaru. Zbliża się godzina policyjna, trzeba więc się śpieszyć. Jesteśmy na ulicy Przemysłowej. Dostrzegamy, że po drugiej stronie ulicy Zamojskiej maszeruje samotny żołnierz niemiecki. Idzie sprężystym krokiem, z naszywek na kołnierzu można wnioskować, że jest podoficerem, więc powinien posiadać broń. Przebiegamy ulicę Zamojską i gonimy Niemca trzymając w rękach odkryte pistolety. W biegu wpadamy na szwaba, który mimo że zaskoczony okazał dużo odwagi. Błyskawicznie rzucił się kilka kroków do tyłu usiłując jednocześnie wyciągnąć pistolet z kieszeni . Chwyciłem za kaburę, która okazała się pusta i krzyknąłem do kolegów, że pistolet ukryty w kieszeni. Niemiec cofając się wpadł prosto w ramiona jednego z naszych kolegów, który przybiegł dosłownie o ułamek sekundy za nami. Był to chyba „Nałęcz”. Dopiero teraz Niemiec zrezygnował z oporu oddając posłusznie broń w ręce nowych właścicieli. Akcja skończona. Niemcowi każemy oddalić się w kierunku Bramy Krakowskiej a sami idziemy Stolarską, skąd niedaleko do naszej meliny. Okazuje się jednak , że ulica Stolarska jest ślepa, zakończona wysokim płotem, który musimy sforsować. Jakiś dozorca podnosi krzyk, sądząc, że włamują się złodzieje. Podsuwam mu pod nos pistolet, milknie natychmiast przerażony. Forsujemy wreszcie wysokie ogrodzeni i polami przedostajemy się na ulicę Kąpielową. Po chwili jesteśmy na kwaterze.
    Zdobyta parabelka była odtąd moją wierną towarzyszką walk partyzanckich.
Kończył się nasz pobyt w Lublinie. Na drugi dzień już Wielka Sobota. Trzeba wracać do oddziału, do kolegów aby razem zasiąść do wielkiego stołu. W oznaczonym miejscu ładujemy worki i paczki świąteczne, dar ludzi z miasta, którzy sami żyjąc w nędzy w piątym roku okrutnej okupacji, dzielili się za swoimi „chłopcami z lasu” tym co mieli najlepszego .
Akcją tą płynącą z gorących serc rodaków kierowały tzw. „Peżetki”- dziewczęta z „Pomocy żołnierzom”
    Załadowane wozy opuszczają miasto, kierując się ulicą Narutowicza przez Rury Jezuickie w stronę Starego Lasu a następnie na Stasin. Tam jest już nasz kraj, patrolowany przez miejscowe placówki i oddziały partyzanckie. W pewniej  odległości za nami, jak cień szedł ojciec „Zawichosta”, p.Józef Cenzartowicz, pragnąc swoją obecnością ochronić nas od niebezpieczeństwa.
Już blisko tor wyścigowy. Ojciec „Zawichosta” zatrzymując się, wyciąga w naszym kierunku rękę z gestem pożegnania, życząc nam przetrwania i szczęśliwego powrotu po wypędzeniu wroga z Ojczyzny.
    Zbliża się noc, biorąc nas w swoją opiekę. Masz meldunek złożony u dowódcy oddziału będzie uzupełniony krótkim lecz wymownym, budzącym uznanie stwierdzeniem: „zdobyto na ulicach Lublina trzy pistolety”.

Kołysanka