"Przednówek" - Wspomnienia -Czesław Linkowski "Tom"

Czesław Linkowski
pseud. „Tom”
IV drużyna II/8ppAK


Przednówek

Po ciężkiej zimie 1944 roku przyszedł jeszcze cięższy przednówek. Był to juz przecież piąty rok okupacji, piąty rok terroru, ściągania kontyngentów i zorganizowanego rabunku żywności z polskich, wsi. Szczególnie ucierpiała ludność zamieszkała w pobliżu garnizonów niemieckich i wszędzie tam, gdzie jeszcze sięgała władza okupanta, gdzie Niemcy nie bali się partyzantów i mogli bezkarnie rabować i robić łapanki na ludzi.
Głodowali ludzie i zwierzęta, Zwłaszcza konie.- dla krowy - karmicielki musiało się znaleźć trochę paszy, mleko było przecież podstawą wyżywienia dla ludzi, ale konie przez całą zimę nie oglądały ziarna, musiały zadowolić się nieraz samą słomą. Pod koniec zimy tak opadły z sił, ze kładły się w stajni i nie mogąc już o własnych siłach podnieść się czekały na śmierć. Jeżeli udało się takiego konia postawić na nogi przy pomocy sąsiadów, to zakładało mu się parciane pasy pod brzuch i zawieszało je na górnej belce stajni. Nogi. zwierzęcia uwolnione od znacznej części ciężaru ciała utrzymywały go jakoś w pozycji stojącej do czasu, kiedy przed nadejściem wiosennych prac polowych dostawał coś treściwszego do jedzenia.
Tymczasem niemieckie magazyny kontyngentowe były pełne polskiego zboża. Jechało ono licznymi transportami na zachód na wyżywienie Rzeszy Niemieckiej. Okupant czując, że dni jego panowania są już niedługie, opróżniał magazyny nie zostawiaj nawet minimum potrzebnego na kartkowe racje głodujących polskich miast.
I wtedy dostaliśmy rozkaz, jedziemy na nową akcję, mamy opanować i doprowadzić do całkowitego opróżnienia niemieckie magazyny zboża kontyngentowego w Wysokiem. Wysokie to wówczas duża wieś, w głębokiej kotlinie na północnym skraju Roztocza, zabudowana gęsto jak małe miasteczko, z małym rynkiem, z kościołem, urzędem gminnym, posterunkiem policji granatowej, i pocztą, zlokalizowanie magazynów w Wysokiem było dobrze pomyślane. Wieś leżała u zbiegu traktów z Lublina, z Krasnegostawu przez Żółkiewkę i z Turobina. Polne trakty z Żółkiewki i Turobina były dostępne dla samochodów niemieckich jedynie okresowo przy sprzyjającej pogodzie, ale z Lublina, oddalonego o około 40 km prowadziła szosa, wprawdzie bardzo wyboista i miejscami rozmyta, ale kursowały po niej samochody przez okrągły rok. Szosą tą przyjeżdżali Niemcy na różne akcje. Najbliższy jednak stały posterunek żandarmerii znajdował się o 13 km od Wysokiego w Żółkiewce. Prowadził tam szeroki i bardzo piaszczysty gościniec, stąd również przyjeżdżali i Niemcy furmankami a czasem nawet samochodami. Do Turobina byłe zaledwie 10 km, ale tam nie było stałego garnizonu niemieckiego, nie było też żadnej bitej drogi. Magazyny miały ponadto wąskotorowe połączenie kolejowe z Klemensowem, była to stara przedwojenna kolejka buraczana, której Niemcy używali obecnie do własnych celów.
Aby wykonać powierzone nam zadanie należało błyskawicznie opanować centralę telefoniczną na poczcie, posterunek policji i urząd gminny, rozstawić ubezpieczenia i posterunki alarmowe, szczególnie od strony Lublina i Żółkiewki a dopiero wtedy przystąpić do rozładowania magazynów. Cała operacja była wcześniej szczegółowo rozpracowana z placówkami AK w samym Wysokiem i w okolicznych wsiach, które miały przede wszystkim dostarczyć furmanek do wywożenia zboża.
Akcja była nie tyle niebezpieczna ile wymagająca dobrej organizacji i precyzyjnego wykonania, chociaż istniała ewentualność zbrojnego starcia się z wrogiem. Nie można było
dopuścić do tego., aby osoby niepowołane, np. granatowi policjanci, zaalarmowali telefonicznie Lublin lub Żółkiewkę, Mielibyśmy; wówczas Niemców na karku w ciągu niespełna godziny a przecież na opróżnienie magazynów potrzeba było wiele godzin.
Przybyliśmy do wsi w chłodne wiosenne popołudnie, był to 5-ty lub 6-ty dzień maja. Pora popołudniowa była najodpowiedniejsza, gdyż wówczas niebezpieczeństwo niespodziewanego przybycia Niemców było najmniejsze, żandarmerii wyruszali zazwyczaj w teren o świcie i z takim wyliczeniem, aby przed zmrokiem zdążyć juz po łapance czy rabunku powrócić do swoich ufortyfikowanych siedzib.
Bez zbytniego zwracania na siebie uwagi, małymi grupami zajmowaliśmy wyznaczone pozycje. W centrali telefonicznej pracowały dwie miłe panienki, które bardzo chętnie pozwoliły się sterroryzować, były one zresztą również, jak się okazało, żołnierzami AK - siostry Leokadia i Irena Lorek - z. narażeniem życia, dzięki swoim kontaktom telefonicznym, ostrzegały nieraz ludność o jadących w kierunku Wysokiego samochodach z Niemcami.
. posterunek policji granatowej, zaskoczony, dał się rozbroić bez oporu, policjantów zamknięto w areszcie gminnym i wypuszczono dopiero na drugi dzień nad ranem po naszym odjeździe. Obsadzono urząd gminny znajdujący się w tym samym budynku co posterunek policji, przy okazji zniszczono wykazy zaległych kontyngentów i podatków.
Po upływie około pół godziny do opanowanych już magazynów, w których zatrudnieni byli wyłącznie Polacy, zaczęły zjeżdżać się przygotowane uprzednio furmanki po odbiór zboża. Praca przebiegała sprawnie, długie kolumny wozów prowadzone były prze przedstawicieli placówek AK z odległych wsi, zboże wracało da swoich prawowitych właścicieli - chłopów.
Do nas należało jedynie zapewnienie bezpiecznego przebiega pracy i ochrona przed niespodziewanym atakiem wroga. Magazyny leżały trochę na uboczu za wsią i większość ludzi w wiosce początkowo nie zauważyła ożywionego ruchu furmanek. We wsi było zupełnie spokojnie, tylko uważny obserwator mógł dostrzec ukryte posterunki partyzanckie.
Opróżnianie magazynów trwało kilkanaście godzin i zakończyło się późno w nocy, uratowano około trzystu ton zboża. Dla kilkuset rodzin chłopskich przednówek nie był już groźny,
Z Wysokiem łączyły mnie osobiste wspomnienia, uciekając z obozu Baudienstu w Lublinie tutaj zatrzymałem się i tu mieszkałem i pracowałem przez cały rok. Stąd latem 1942 roku po kolejnej ucieczce przed Niemcami oparłem się aż w lasach garwolińskich w oddziale partyzanckim. W Wysokiem również po zlikwidowaniu przez Niemców naszego mieszkania w Lublinie znalazł schronienie mój Ojciec. Od grudnia 1943 roku byłem już z powrotem na Lubelszczyźnie jako żołnierz 8 pp.AK. początkowo u „Spartanina” a następnie u „Nerwy”, ale oddziały te jak dotąd, operowały w innych stronach i nie miałem okazji widzieć się z Ojcem. Teraz nadarzała mi się taka okazja.
Jako zastępca dowódcy IV-tej drużyny w oddziale „Nerwa” zostałem wyznaczony z częścią drużyny na ubezpieczenie wsi od strony Żółkiewki. Rozstawiłem ludzi na pozycjach ogniowych, sam jednak nie mogłem się oprzeć pokusie aby popatrzeć choć z. daleka na znajome kąty. Stanowisko nasze było na górze, wieś leżała przede mną w dole widoczna jak na dłoni. Przypomniało mi się nagle, ze niecałe dwa lata temu tą samą drogą, którą obecnie ubezpieczamy nadjechały niespodziewanie samochody z żandarmerią z Żółkiewki. Był słoneczny i ciepły ranek późno-czerwcowy, siedziałem w urzędzie gminnym i pisałem coś na maszynie, gdy do pokoju wpadli żandarmi, wypędzając wszystkich mężczyzn na plac przed kościołem. Wśród wrzasków i bicia kolbami; ustawiono w dwuszeregu około 200 mężczyzn. Opodal stały zbite w gromadkę kobiety i dzieci głośno lamentując. Elegancki, młody oficer żandarmerii przechadzając się przed nami zamarłymi z przerażenia, wskazywał dłonią w skórzanej rękawiczce wybranych młodych ludzi, którzy mieli wystąpić z szeregu. los padł wówczas i na mnie. Pędzono nas potem przez parę godzin piechotą pod lufami automatów, przez las, do Żółkiewki. Było nas wówczas około trzydziestu, dziś zapewne niewielu z nas jeszcze żyje...
Wspomnienia moje zostały przerwane nagłym przybyciem „Bohuna”, dowódcy IV drużyny, mojego kolegi i zwierzchnika. Przyszedł aby zmienić mnie na posterunku, wiedział bowiem, że chciałbym zobaczyć się z Ojcem. Zmierzchało się już i zaczął siąpić wiosenny chłodny deszczyk gdy schodziłem w dół do wioski Ojca spotkałem na ulicy, wracał z pracy w spółdzielni, postarzał się bardzo, zgrabna i elegancka niegdyś sylwetka, pochyliła się, wydawał się smutny i zaniedbany, przywitaliśmy się serdecznie, zdałem mu relację z ostatnich dwóch lat nieobecności, patrzył na mnie smutno i powtarzał: „co z wami będzie, gdy front się przybliży”. nie robił mi wyrzutów, wiedział, że tak musi być, że taki jest los Polaków, zresztą kilkadziesiąt lat temu był takim, samym zapaleńcem.
Pesymizm Ojca obruszył mnie, miałem zaledwie 20 lat i przyszłość przedstawiała mi się w bardzo różowych kolorach, usiłowałem rozwiać Jego obawy, ale na próżno pożegnałem się z Nim szybko, bo mignęła mi na wiejskiej ulicy sylwetka znajomej dziewczyny, z którą łączyły mnie niegdyś dość zażyłe stosunki.
Resztę wolnego czasu spędziłem bardzo przyjemnie, spacerując z przytuloną do ramienia dziewczyną w aureoli bohaterskiego partyzanta, stanowczo bardziej mi to odpowiadała niż problemowa dyskusja z pesymistycznie nastrojonym Starszym Panem. Późno w nocy zwinęliśmy posterunki, żegnały nas tęskne spojrzenia dziewcząt, o Ojcu całkiem zapomniałem.
Minęły niespełna trzy miesiące od tamtej chwili-przewidywania Ojca sprawdziły się. Przednówek wprawdzie się skończył,- ale „nowe” które po nim nadeszło nie było dla nas- i długo jeszcze nie miało być. Nie mogłem już jednak przyznać Ojcu racji, ponieważ wówczas w Wysokiem, na przednówku, widziałem go ostatni raz w życiu.

Kołysanka