Stefan Różycki "Nałęcz" - Spotkanie

Stefan Różycki „Nałęcz”



Spotkanie


Autokar z wycieczką biura projektów wyruszył ze zwykłym opóźnieniem przed Ratusza Wrocławskiego; jechaliśmy w Polskę. Siedziałem koło kolego z innej pracowni, o którym wiedziałem niewiele, a w zasadzie tylko tyle, że pochodził z Lublina i w Lublinie przeżył okupację. Po pewnym czasie szukając wspólnych znajomych stwierdziliśmy , że w tym samym okresie chodziliśmy  nocami on w oddziale „Szarugi” ja u „Nerwy”.
    Oddział „Szarugi" znalem z „widzenia” jednak nie mógłbym w żądnej zapamiętanej twarzy rozpoznać swego podtatusiałego kolegi, chociaż sylwetka wydawała mi się nie obca.
Autokar trząsł w kierunku Łodzi, strony mało ciekawe, postanowiłem opowiedzieć swojemu sąsiadowi, jakie miałem z jego oddziałem spotkanie, którego w zasadzie spotkaniem nie można nazwać. W końcu marca 1944 r. kwaterowaliśmy w okolicach Bełżyc, wyczekująca staje śniegi grunt obeschnie na tyle, żeby mógł lądować samolot z zachodu (dużo później dowiedziałem się, że akcja ta nosiła kryptonim „Most I”). Pewnego ranka zajęliśmy kwatery we wsi Babin. Była to duża wieś, szeroko rozbudowana, z kościołem i cmentarzem, na którym spocząć miało w niedalekiej przyszłości 32 – tu moich kolegów.
Nic jednak w ten mroźny poranek nie zapowiadało tragedii jaka za kilka dni rozegra się na sąsiednich polach.
Służbę, drużyna przyjęła od drużyny trzeciej, punktualnie o szóstej rano, co pełniąc obowiązki zastępcy dowódcy drużyny skrupulatnie zapisałem w „książce służbowej”. O spaniu z tego powodu nie było mowy. Mimo że gospodarze ułożyli już snopki prostej słomy izbie, co zdawali się robić automatycznie. Tak samo jak z nawyku otwierali wrota stodoły, żeby wepchnąć wozy, palili w piecu i likwidowali swe prywatne życie do minimum. Gospodarstwo było bogate, właściciel był posłem ludowym. W stajni stała para karych, dobrze odpasiona, a w głównej izbie stała wielka szafa potężnie profilowanym gzymsem i narożnikami. Wódz drużyny „Szwarc” poszedł do dowództwa ustalić posterunki wystawialiśmy. Woźnice karmili konie, a reszta niby zajęta czyszczeniem broni, siedziała coś dziwnie w izbie.  Wstałem kończąc czynności „służbowe”, które wykonywałem na stole i zajrzałem do bractwa. Niby to siedzieli spokojnie, a „Ali” rozłożył  nawet Czecha (RKM czeska zbrojowka), ale policzki mimo długiego niewolenia zdradzały, że czymś się towarzystwo ożywia, szafa też nie przystawała już do ściany dokładnie , a jeden bokiem była lekko odsunięta, zajrzałem za szafą były drzwi do komory, a w niej parę metrów jabłek.
Powiedziałem co musiałem, szafa została ustawiona na właściwym miejscu i czyszczenie rudziejącej  z minuty na minutę broni potoczyło się w ostrzejszym tempie. Zająłem się swoim stenem, gdy wtem huk i trzask wszystkich poderwał. Dymek snujący się kolo szafy i mądra mina strzelca „Dęba” wyjaśniały wszystko. Karabin to może i dobrze wyczyścił, ale dlaczego jeszcze coś dłubał w zamku, mając go opartym o narożnik szafy, tego nie mógł mi wytłumaczyć. Szafa wyszła na tym fatalnie kula rozłupała cały narożnik i połowę wieńczących gzymsów, tak że można było zbadać dokładnie z jakiego gatunku dębu, która część jest wykonana. Już widziałem biednego „Dęba” w stójce pod karabinem, „przyjemną” rozmowę z gospodarzami i inne „czynności służbowe”- gdy doszły nas z za uchylonych od podwórza drzwi serie broni maszynowej i stukot kb-ków.
    Alarm! – nie minęło pół minuty jak cała drużyna 21 ludzi stała na podwórzu w dwuszeregu przy zaprzęgniętych wozach. Wszyscy z długą bronią, w płaszczach /od gimnazjalnych po niemieckie/ opiętych pasami i szelkami, obwieszenie ładownicami, bagnetami, granatami, chlebakami, pistoletami lub rewolwerami Colta kaliber 11mm.
Wpada Jasio tj. kap. pchor.  „Szwarc” i z polecenia dowódcy rozkazuje zbadać kto gdzie taką kanonadę urządził. Biorę dwóch strzelców i biegiem na przełaj gnamy na ten koniec wsi skąd  dochodziły strzały, które skończyły się tak nagle jak się zaczęły. We wsi  ruch jakby kto kij w mrowisko wsadził. Baby i dzieci ciągną gdzieś pierzyny, mężczyźni wyprowadzają konie, wyciągają ze strzech lebele i inne berdanki. Krowy ryczą, psy robią piekielny jazgot, już nawet i pierze zaczyna fruwać w powietrzu . Wieś długa , pół biegnąc dochodzimy wreszcie do końca, gdzie jest zupełnie cicho. Pytamy ostatniego spotkanego tu człowieka, idącego z workiem na plecach, gdzie strzelano- pokazuje nam zagrodę położoną w odległości około 800m. za strugą. Kto i do kogo nie wie, bo gęste krzewy, jakimi obrośnięty  jest potok mimo gołych gałęzi pozwalają zobaczyć tylko dachy. Trzeba iść dalej . Gołe pola pochylone ku potokowi, przecięte skośnie idąc drogą, w połowie drogi wiatrak, wszystko przysypane śniegiem nie wygląda zachęcająco , ale cisza niczym nie zmącona pozwala sądzić, że Niemców tam chyba nie ma. Dla  pewności wysyłam jednego strzelca z meldunkiem, że dotarliśmy do końca wsi i idziemy dalej i z drugim „Smutnym” z bronią gotową w rękach wzrokiem utkwionym w krzewach brniemy prze mokry już śnieg  ku zagrodzie. Dochodzimy do potoku, włazimy w lodowatą wodę, która wszystkimi dziurami pcha się do butów i nareszcie wychodzimy z krzewów. Przed nami o kilkadziesiąt metrów zagroda. Na pierwszy rzut oka cala, zachodzimy z boku, ubezpieczając się nawzajem, dochodzimy do bramy. Rzut oka na podwórze leżą dwa konie, jeden jeszcze żyje, wóz  pełen plecaków, drugi wystaje dyszlem ze stodoły na klepisku para ładnych koni w chomontach  skubie owies z sąsieka, kawał płotu przewrócony wszędzie porozrzucane części ekwipunku. „Smutny” trąca kolbą  i pokazuje pod górką leżącą postać – poległy. Każę mu iść i przynieść broń i oporządzenie. Sam zbliżam się do drzwi chaty, jakiś rumor wewnątrz. Z gotowym do strzału stenem wskakuję do środka- to tylko gospodarz ciągnie z komory worki ze zbożem  i wrzuca je do piwnicy.
Pytam co się stało – półprzytomnie informuje, że byli nasi na kwaterze, zajechali Niemcy – zaczęła się strzelanina, nasi wycofali się w jedną stronę Niemcy w drugą, ale ci pewno zaraz wrócą. Jakby na potwierdzenie jego słów zaczyna  gdzieś z daleka dochodzić warkot motorów. Nie pytam więcej – wskakuję do izby , słoma poprzewracane krzesła, jakieś płaszcze, szyby wybite, a okno wybite, a na oknie radio, nieduże nowe radio. Chwytam je pod pachę, wybiegam na podwórze, biegnę do wozów patrzę czy nie ma broni, same plecaki- zarzucam sobie jeden na plecy, kolega przeskakuje płot – pokazuje w kierunku skąd słychać wzrastający warkot, ma tylko chlebak i raportówkę wziętą poległym, broni nie było, bierze dwa plecaki, wyganiamy konie lejemy je batem po zadach galopem przechodzą strumień oni pędzą w kierunku Babina my biegniemy za nimi, chłop ucieka w drugą stronę. Sto, dwieście metrów biegu pot zalewa oczy, serce w gardle, aby do drogi, tam lżej na drodze sanie, warkot motorów za nami tuż tuż. Dopadamy sań, jeden konik ciągnie pod górę na małych saneczkach kilka worków zboża do wiatraku , obok idzie chłop. Zrzucamy worki w śnieg układamy plecaki, radio, broń chowamy się za saneczkami, najwyższy czasom strugi rozlegają się strzały, strzelają do opuszczonej chaty, zdychających koni…
Chłop zostaje przy wiatraku, siadamy na sanki i jedziemy do wsi. Krzyki Niemców, pojedyncze strzały zostają za nami .
Mój słuchacz wykazuje już od początku duże zainteresowanie, które w trakcie opowiadania potęguje się i widzę ,że ledwo panuje nad sobą, żeby nie przerwać. Kończę więc – skracając jak na początku wsi natknęliśmy się na następny patrol z naszej drużyny, który już zdążył złapać konie, jak dalej minęliśmy stanowiska po prawej stronie drogi naszych drużyn z ustawionymi KM-ami, po lewej miejscowej placówki B.CH, gotującej się do obrony swą muzealną bronią własnych domów, jak złożyłem raport i wreszcie jak zakończyłem zadanie odnotowując powyższe wydarzenie w „książce służbowej”.
- A wiesz, że ja tam byłem- zaczął mój sąsiad z miejsca przechodząc na ty. Prowadziliśmy do oddziału kilkunastu nowych bez broni. Dowodził pchor.. „Bomba”- rano jak zawsze zajęliśmy kwatery, zanim zdołaliśmy wystawić posterunki pod zagrodę podjechali Niemcy, było ich kilkunastu. Szukali prawdopodobnie uchylających się od Baudinatu, dlatego zajechali saniami tak niespodzianie. Kto zaczął pierwszy strzelać nie wiem , w każdym razie po pierwszych strzałach tłum bezbronnych nowicjuszy rzucił się do ucieczki, starałem się ich zatrzymać i jakoś zorganizować wycofanie. Pod naporem ciał przewrócony zostałem razem z płotem.  „Bomba” swoim stenem osłaniał odwrót, gdy upadł zacząłem wycofywać się sam wzdłuż potoku, strzelając z za drzew. Niemcy nie gonili , mieli kilku rannych i przynajmniej jednego zabitego. Ale czy wiesz co wyciągnęliście zabierając rzeczy „Bomby”?. Przyznać musiałem, że nie bardzo wiedziałem o co mu chodziło, pamiętam, że w chlebaku była paczka cukru, częściowo skrwawiona, co było w raportówce nie miałem pojęcia, bo przekazałem ją dowódcy składając meldunek. A otóż dzięki wam wiele rodzin naszych chłopaków między innymi i moja, nie zostało przez Niemców zamęczonych. W tej raportówce był wykaz z prawdziwymi nazwiskami chodziło o kenkarty czy do czegoś takiego to było potrzebne. niemniej ten wykaz prawdziwy.
    Autokar dojeżdżał do Łodzi, milczeliśmy będąc myślami daleko. Mój sąsiad zapalając papierosa zapytał jeszcze – a co zrobiliście z naszym radiem ? – No cóż przez kilkanaście dni podczas kwater we wsiach gdzie był prąd, stanowiło wielką atrakcję, schodzili się  do nas z innych drużyn, słuchaliśmy polskich dzienników, muzyki jaką dało się złapać – aż do Pawlina.  Tam zostało, albo spaliło się w czasie walki, a może wzięli je Niemcy, a może w ogóle było pechowe i należało je zostawić w zagrodzie nad potokiem

Wrocław maj 1968

Kołysanka