Tadeusz Cenzartowicz pseud. "Zawichost"
II drużyna II/8 pp AK


„Niepotrzebne straty”

Wkraczamy w trzecią dekadę lipca 1944 roku. Jeszcze mamy świeżo w pamięci zakończony całkowitym niepowodzeniem i stratami w ludziach atak na majątek w Kłodnicy, gdzie stacjonowała załoga niemiecka. Zawiodło na całej linii dowodzenie, tak całością akcji, w której brał udział również oddział „Jemioły”, jak i poszczególnymi grupami. Nie została wykorzystana przewaga liczebna naszych oddziałów jak i niezwykle istotny w działaniach partyzanckich, moment zaskoczenia. „Jemioła” miał atakować dworek od strony frontowej. W chwili, gdy oddział „Jemioły” zbliżył się do budynku na odległość około 50 - 70m, na placu przed frontowym wejściem kręciło się kilku Niemców. Niemieli broni i z całą pewnością nie spodziewali się ataku ze strony żołnierzy podziemia. Żołnierze „Jemioły” nie wytrzymali niestety nerwowo i otworzyli chaotyczny ogień do Niemców. Ogień był tak bezładny i nieskuteczny, że Niemcy zdołali dopaść bez strat do drzwi frontowych i skryć się w budynku. Tam mieli broń, amunicję i bezpieczną osłonę, a co najważniejsze skuteczne pole rażenia naszych oddziałów.
Od strony ogrodu miał atakować nasz oddział, którym, jak można przypuszczać, dowodził ppor. „Mucha”, Wreszcie trzecią grupę stanowili dcy drużyn, ich zdy i kilku innych podchorążych. Była to tak zwana "grupa szturmowa pod osobistym dowództwem „Nerwy”, to właśnie grupa szturmowa miała rozpocząć akcję    po uprzednim przedostaniu się pod sam budynek. Może celem „Nerwy” było uchwycenie drzwi wejściowych ? Niestety, grupa ta dotarła
w rejon akcji już po otwarciu ognia przez żołnierzy „Jemioły”. Podniesionymi głosami zaczęliśmy wzywać żołnierzy „Jemioły” do zaprzestania ognia,  który rzeczywiście po pewnej chwili zupełnie osłabł, ale to raczej na skutek zniknięcia z pola widzenia celu, jakim byli uciekający do budynku Niemcy. Wówczas .grupa nasza zdołała podbiec pod tylną ścianę budynku, ale w tym czasie Niemcy zdołali już zorganizować skuteczną obronę naszych żołnierzy,- za wyjątkiem grupy szturmowej, osłaniały jedynie nieliczne drzewa. W dodatku próby sforsowania okien na parterze okazały się bardzo utrudnione, ponieważ były one zabezpieczone siatkami przymocowanymi na stałe do futryn. Należy przypuszczać, że całkiem inaczej potoczyłyby się losy akcji, gdyby grupa szturmowa rozpoczęła ją przechwytując i opanowując wejścia do budynku. Stało się niestety inaczej.
Na moich oczach zginął, trafiony prosto w serce, ppor. „Mucha”, gdy w pewnym momencie wychylił się zza drzewa, krzycząc: „gamonem, gamonem”. Ciężko ranny w brzuch został erkaemista I drużyny, pchor. „Gryf” po kilku godzinach zmarł w straszliwych męczarniach, poległ i nie został zabrany z placu boju Stanisław Boguta ps. „Śmiały”. Spoczywa on z kilkoma innymi żołnierzami „Jemioły” w zbiorowej mogile na cmentarzu w Kłodnicy, Kula dum-dum oberwała lewą rękę Zbyszkowi Wójcickiemu ps. „Kula” , najmłodszemu z braci Wójcickich, żołnierzy naszego oddziału. Niewątpliwie bardzo cierpiał ten dzielny żołnierz, który wprawdzie po amputacji ręki w stawie barkowym zdołał powrócić da zdrowia,, ale nie umknął wkrótce potem śmierci podczas trwającej zawieruchy wojennej. Był wspaniale zbudowanym chłopcem, i - być -może nie mógł pogodzić się z utratą ręki, a więc trwałym kalectwem. A może wierny złożonej przysiędze, nie umiał pogodzić się ze zdradą młodzieńczych ideałów i poniósł śmierć w mundurze polskiego żołnierza, Jego symboliczny grób znajduje się na cmentarzu ogólnym w Łęcznej, gdzie mieszkali przed wojną i w czasie okupacji jego rodzice, ze wstydem przyznaję, że nie podjąłem kroków, by ustalić, gdzie spoczywają jego doczesne szczątki, gdzieś chyba w zbiorowej mogile, po której nie ma śladu, Nieco lżejsze rany odniósł pchor. "Jerzy", Lesław Eustachiewicz, trafiony w rękę i w nogę. Kule nie naruszyły kości, a więc powrót do zdrowia przebiegał stosunkowo szybka, został również ranny w rękę Edward Wolski ps. „Puma”, rana okazała się skomplikowana i „Puma” juz nigdy nie odzyskał pełnej sprawności fizycznej.
Po trwającej około godziny strzelaninie, nie pozostało nam nic innego, jak sromotnie wycofać się przedłużanie bowiem próby zdobycia majątku, zresztą próby pozbawionej myśli przewodniej, mogłoby spowodować nadejście posiłków dla broniących się Niemców. Na dłuższą walkę nie byliśmy raczej przygotowani, ponieważ nasze zapasy amunicji nigdy nie przedstawiały się okazale. W konkretnym przypadku odwrót był jedynym słusznym rozwiązaniem zapobiegającym dalszym stratom, Nie było bowiem żadnej koncepcji prowadzenia walki i opanowania budynku bronionego przez Niemców. Trzeba ponadto dodać, że ewentualna próba sforsowania drogi granatami, spowodowałaby straty w polskiej ludności cywilnej. Okazało się bowiem, że wewnątrz budynku znajdowała się grupa takiej ludności. Użycie granatów mogłoby spowodować masakrę niewinnych ludzi, których nie mieliśmy prawa narażać. Tak czy inaczej, obecność ludności cywilnej w dworku zajmowanym przez Niemców i nasza nieświadomość tego, była niezbitym dowodem kompletnego braku rozeznania realiów
w jakich mieliśmy walczyć. Jedynie st. sierż., Zygmuntowi Kowalczykowi ps.
„Okrzeja” udało się na krótko wtargnąć do jednego z pomieszczeń i zdobyć pistolet maszynowy sam jednak „Okrzeja” me mógł zmienić rozwoju wypadków. Ten jedyny akcent w całej akcji nie mógł wynagrodzić strat w ludziach, strat zupełnie niepotrzebnych.
Opuszczaliśmy Kłodnicę zawiedzeni i przygnębieni a jednocześnie z przeświadczeniem, iż nasz niechlubny odwrót nie przyniesie zaszczytu dowódcy i temu -kto wydał rozkaz podjęcia akcji, nie dysponując niezbędnym rozeznaniem.
Jeszcze nie przebrzmiały echa smutnego odwrotu spod Kłodnicy a już pada rozkaz wymarszu w kierunku Lublina, Oddziały „Młota” łączą się i całe zgrupowanie podejmuje, jak się później okazało, swój ostatni marsz, Radość ogromna,  bo przecież za kilka dni osiągamy Lublin, dla większości z nas miasto rodzinne, gdzie mieszkają nasze rodziny i z utęsknieniem ale i troską wyczekują nas. Wróg jest jednak jeszcze silny i nie zamierza kapitulować, chociaż wiele oznak wskazuje ze jego obecność na ziemiach Lubelszczyzny zbliża się ku końcowi,
Tymczasem nieliczna, bo składająca się chyba z 8 żołnierzy grupa zwiadu pod dowództwem „Nerwy” wyrusza w stronę Bychawy, by później skierować się na Lublin, Od macierzystego oddziału dzieli nas odległość w linii prostej nie większa niż 1-3 km. Tuż za Bychawą, w Dużej Woli, ktoś z nas dostrzega kręcących się Niemców na terenie pojedynczego gospodarstwa wiejskiego. Zsiadamy z koni i całą grupą, przez, nikogo nie ubezpieczani, zbliżamy się w stronę zabudowań oddalonych od nas nie dalej jak o około 7 km, Jesteśmy całkowicie odsłonięć i stanowimy doskonały cel, Niemcy jednak nie otwierają ognia i pozwalają zbliżyć się do zabudowań. Wkraczamy na gospodarskie podwórze, stoimy na przeciwko Niemców, próbując ich
przekonać, by oddali broń i poddali się, bo przecież wojna jest dla nich skończona. Wszak na Lubelszczyźnie są już wojska radzieckie. Zbytnio ufaliśmy Niemcom sądząc że nie pozostaje im nic innego, jak skorzystać z okazji i oddać się do niewoli. Tymczasem, jeśli dobrze pamiętam, jeden z Niemców odzywa się po polsku: „my tego głupstwa nie zrobimy” i w tym momencie Niemcy otwierają ogień. Co to dużo mówić daliśmy się zaskoczyć niczym rekruci stawiający pierwsze kroki w wojsku, a nie jak bądź co bądź doświadczeni żołnierze oddziału partyzanckiego. Zaskoczenie jest niestety tragiczne w skutkach. Pada jak rażony gromem "Blask"• Jego brzuch i piersi stanowią potwornie krwawiącą ranę. Należy przypuszczać, że rozerwał się na nim jego własny granat trafiony kulą nieprzyjacielską. Granaty nosiliśmy zazwyczaj zaczepione łyżką na pasie głównym. Eksplodujący granat spowodował śmierć

Kołysanka