"Saperki"
W pierwszych dniach stycznia 1944 r. brałem udział w rozbrojeniu dwóch żołnierzy niemieckich na ulicach Lublina.
Celem akcji było zdobycie krótkiej broni palnej, w wielu okolicznościach bardziej operatywnej i przydatnej niż karabin lub pistolet maszynowy.
Dowódca cztero osobowej grupy bojowej był Stefan Latomski, ps. „Nemrod”. Nie pamiętam niestety nazwisk i pseudonimów dwóch pozostałych kolegów wyznaczonych do wykonania zadania. Akcja rozbrojenia Niemców wykonana została na ulicy Szkolnej w Lublinie. Miejsce nie było z góry zaplanowane. Decyzja o podjęciu operacji zapadła podczas penetracji terenu tylko dlatego, iż wszystkie okoliczności wydawały się najbardziej sprzyjające i gwarantujące jej pełne powodzenie. Całością akcji kierował oczywiście dowódca a naszym obowiązkiem było natychmiastowe i sprawne wykonanie każdego rozkazu . Posiadaliśmy skromne uzbrojenie. Stanowiły je pistolety z niewielkim zapasem amunicji. Tak więc decyzja o ewentualnym użyciu broni palnej mogła być podjęta tylko w całkowicie uzasadnionych okolicznościach . Mogliśmy natomiast działać z zaskoczenia co w pierwszej fazie dawało niewątpliwa przewagę nad wrogiem.
Pragnęliśmy skrycie, by akcja zakończyła się powodzeniem . Tak się złożyło, że zarówno dowódca jak ja, posiadaliśmy stopnie wojskowe kaprala podchorążego. Szereg okoliczności pozwala przypuszczać, ze identyczne stopnie posiadali pozostali uczestnicy akcji. Byliśmy wewnętrznie przekonani, ze wykonanie zadania będzie jakby moralnym usankcjonowaniem nadanych nam stopni wojskowych, otrzymanych po ukończeniu konspiracyjnej szkoły podchorążych. Stanowiliśmy wiec zalążek przyszłej kadry dowódców. Dawało nam to z jednej strony przywileje i poczucie satysfakcji a jednocześnie zobowiązywało do reprezentowania postawy stanowiącej wzór dla przyszłych podwładnych.
Idąc ulica Szkolna parami w niewielkich odstępach ujrzeliśmy w pewnym momencie zbliżających się od ulicy Czwartek dwóch żołnierzy niemieckich. Prawdopodobnie cieszyli się posiadanymi przepustkami, nie przeczuwając, że za chwilę los splata im figla brzemiennego w przykre konsekwencje. Wszak nie mogła ujść bezkarnie utrata broni osobistej, szczególnie w kraju, jak sądził chwilowy zwycięstwa, całkowicie pokonanym i startym w proch. Żołnierskie buty raźnie i miarowo uderzały o kamienny bruk ulicy. Takim krokiem maszerują tylko butni zwycięzcy.
W Pewnej chwili padał rozkaz dowódcy: „robimy ich”. Wykonany został manewr pozwalający na osaczenie Niemców jednocześnie przez obie nasze pary. Ostre wezwanie wroga do podniesienia rąk do góry, poparte lufami pistoletów, odniosło pożądany skutek. Przeciwnik zorientował się niewątpliwie szybko, ze nie ma szans i nie podjął próby oporu. Można wyobrazić sobie zaskoczenie i zdumienie Niemców. Byli z pewnością przekonani, że podbity naród nie może zdobyć się na podejmowanie zbrojnych akcji wymierzonych przeciwko okupantowi. Może w ogóle nie wiedzieli, że polski ruch oporu istnieje, rozwija się stanowi siłę, której nie można lekceważyć.
Łupem naszym padł tylko jeden pistolet, się później okazało w doskonałym stanie. Niemiec, który nie posiadał pistoletu, miał na nogach wspaniale prezentujące się buty z cholewami, zwane saperkami. Oczywiście pożegnał się z nimi. Saperki te służyły mi doskonale na partyzanckich ścieżkach.
Pozostawienie unieszkodliwionych wprawdzie Niemców wprost na ulicy wydawało się niebezpieczne. Któryś z nas spostrzegł przy położonym w pobliży budynku studzienki pod okienne. Niemcy otrzymali polecenie zsunięcia się do jednej ze studzienek i pozostawanie w niej przez minimum pół godziny.
W istocie rzeczy takie posunięcie stanowiło problematyczne zabezpieczenie przez podjęciem przez przeciwnika ewentualnej kontrakcji natychmiast po naszym oddaleniu się z terenu akcji. Z braku wprawy i doświadczenia nie zastanawialiśmy się wówczas nad skutecznością podjętej decyzji.
Następnym zadaniem było jak najszybsze a zarazem skuteczne oderwanie się od przeciwnika. Wydaje się, że takie zadanie można wykonać niezwykle łatwo. Trzeba jednak pamiętać, że można było jedynie iść szybkim krokiem. Bieg ulicami kilku mężczyzn mógł natychmiast zwrócić uwagę patroli niemieckich. Po kilku minutach osiągnęliśmy melinę szczęśliwi i pełni dumy z dobrze wykonanego zadania bojowego. Pistolet prezentował się wspaniale. Podawaliśmy sobie z rąk do rąk., jakby dla podkreślenia, że udział każdego z nas w jego zdobyciu nie podlega dyskusji. Nasz radość w pewnym momencie została zmącona. Nie powiodła się bowiem próba zarepetowania pistoletu. Czyżby broń była uszkodzona?. Podczas dalszych zabiegów zmierzających do rozszyfrowania zagadki, któryś z kolegów odciągnął kurek spustowy. Dalej poszło już wszystko gładko. Pistolet działał i był w pełni sprawny. Jak się okazało, był on zabezpieczony w chwili próby wprowadzenie naboju do lufy, co osiągało się przez odciągnięcie mechanizmu spustowego następowała blokada karety o czym na skutek braku doświadczenia nie wiedzieliśmy.
Wkrótce czekało nas nowe zadanie bojowe a mianowicie opanowanie i rozbrojenie obozy „Junaków” położonego przy ulicy Wesołej w Lublinie. Ta akcja również zakończyła
się powodzeniem, chociaż początkowo jej przebieg nie wróżył osiągnięcia zamierzonego celu. Wykonanie zadania powierzone zostało grupie żołnierzy odkomenderowanych z oddziału partyzanckiego „Nerwy, uzupełnionej uczestnikami rozbrojenia Niemców na ulicy Szkolnej. W akcji tej brał ponadto udział Lesław Eustachiewicz, ps. „Jerzy”, który od tego momentu dzielił aż do wyzwolenia losy oddziału partyzanckiego „Nerwy”.
W oznaczonym dniu nie doszło do spotkania i wzajemnego rozpoznania wyznaczonych do wykonania zadania grup operacyjnych. Dopiero później okazało się, że grupy te bezskutecznie nuciły melodię określonej piosenki, będącej hasłem rozpoznawczym, w niezbyt precyzyjnie oznaczonym rejonie zamierzonego spotkania. Szukaliśmy się na dwóch równoległych uliczkach niezbyt odległych, łączących ulice wówczas Zamojską i Wesołą. Dopiero następnego dnia, kierowani jakąś emanującą intuicją, rozszerzyliśmy krą penetracji, co doprowadziło do nawiązania kontaktu. Mogliśmy przystąpić do wykonania zadania.
Zaskoczenie wywołane wtargnięciem na teren obozu z ujawnioną bronią było na tyle skuteczne, że nie podjęta została jakakolwiek akcja alarmowa o i obronna. Zdobycz naszą stanowiło około 10 karabinów, niestety przestarzałej produkcji francuskiej, z pewną ilością amunicji. Wówczas jednak każda broń palna posiadała w całym tego słowa znaczeniu wagę złota. Zdobyte karabiny musieliśmy przetransportować do meliny, w pobliżu drewnianego kościółka przy ulicy Kunickiego. Wieźliśmy broń ukrytą w zwykłym worku wynajętą dorożką, której właściciel nie został oczywiście poinformowany niecodziennej zawartości bagażu. Próba oporu dorożkarza była oczywiście skazana na niepowodzenie. Nie mieliśmy wyboru stosując przymus człowieka, który nie zawinił a ryzykował niezmiernie dużo.
Dotychczas dopisywało nam szczęcie. Nie opuściło nas także w chwili zbliżenia się dorożki do kina noszącego dzisiaj nazwę „Robotnik”. Pech chciał, że nadjechaliśmy tuż po zakończeniu seansu filmowego, granego dla żołnierzy niemieckich. Z kina wysypało się mrowie Niemców. Było pełno tak na chodniku jak i na jezdni. Miarowy kłus konia zaprzężonego do naszej dorożki przeszedł w ostrożnego stępa by któryś z Niemców nie odniósł najmniejszego szwanku w zamieszani. Mrowie żołnierzy niemieckich tworzyło jakby pulsującą przeszkodę, którą musieliśmy pokonać, gdyż odwrotu nie było. Sytuacja nasza była trudna. Ponieważ We przypadku konfliktu zostalibyśmy po prostu unicestwieni. Trzeba przyznać że nie mieliśmy jakiegokolwiek planu działania, gdyby któryś z Niemców zechciał zatrzymać dorożkę zamiarem usunięcia dotychczasowych pasażerów. Każde uderzenie kopyta końskiego o bruk odsuwało groźbę utarczki z wrogiem, w której bylibyśmy na straconej pozycji. Po chwili żywa przeszkoda zaczęła się przerzedzać i koń zaczął znowu biec kłusem, pozostawiając Niemców w coraz większej odległości. W niespełna pół godziny później cenna zdobycz dostarczona została do wyznaczonej meliny. Na tym jednak nie kończyła się przedstawiona w ogólnym zarysie akcja bojowa. Jeszcze tego samego dnia, właściwie już nocy, opuszczaliśmy w małych grupach Lublin, by zdobytą broń dostarczyć do operującego gdzieś w okolicach Bychawy lotnego oddziału partyzanckiego Armii Krajowej, dowodzonego przez Wojciecha Rokickiego, ps. „Nerwa”. Jedna z grup natknęła się na patrol niemiecki. Obie strony otworzyły ogień. Podczas strzelaniny ciężką ranę odniósł Kazimierz Szwed ps. „Noir”. (Ten dzielny żołnierz zdołał o własnych siłach ujść Niemcom. Wykorzystując znajomość terenu dobrnął do znanej mu meliny. Po trwającym kilka miesięcy leczeniu wyzdrowiał i powrócił do macierzystego oddziału partyzanckiego.)
Wchłaniała nas przytulna noc, dając odprężenie napiętym nerwom. Pragnęliśmy jak najszybciej odnaleźć oddział, by złożyć dowódcy meldunek o wykonaniu wyznaczonych zadań bojowych.
Lublin, 31 grudnia 1973
W pierwszych dniach stycznia 1944 r. brałem udział w rozbrojeniu dwóch żołnierzy niemieckich na ulicach Lublina.
Celem akcji było zdobycie krótkiej broni palnej, w wielu okolicznościach bardziej operatywnej i przydatnej niż karabin lub pistolet maszynowy.
Dowódca cztero osobowej grupy bojowej był Stefan Latomski, ps. „Nemrod”. Nie pamiętam niestety nazwisk i pseudonimów dwóch pozostałych kolegów wyznaczonych do wykonania zadania. Akcja rozbrojenia Niemców wykonana została na ulicy Szkolnej w Lublinie. Miejsce nie było z góry zaplanowane. Decyzja o podjęciu operacji zapadła podczas penetracji terenu tylko dlatego, iż wszystkie okoliczności wydawały się najbardziej sprzyjające i gwarantujące jej pełne powodzenie. Całością akcji kierował oczywiście dowódca a naszym obowiązkiem było natychmiastowe i sprawne wykonanie każdego rozkazu . Posiadaliśmy skromne uzbrojenie. Stanowiły je pistolety z niewielkim zapasem amunicji. Tak więc decyzja o ewentualnym użyciu broni palnej mogła być podjęta tylko w całkowicie uzasadnionych okolicznościach . Mogliśmy natomiast działać z zaskoczenia co w pierwszej fazie dawało niewątpliwa przewagę nad wrogiem.
Pragnęliśmy skrycie, by akcja zakończyła się powodzeniem . Tak się złożyło, że zarówno dowódca jak ja, posiadaliśmy stopnie wojskowe kaprala podchorążego. Szereg okoliczności pozwala przypuszczać, ze identyczne stopnie posiadali pozostali uczestnicy akcji. Byliśmy wewnętrznie przekonani, ze wykonanie zadania będzie jakby moralnym usankcjonowaniem nadanych nam stopni wojskowych, otrzymanych po ukończeniu konspiracyjnej szkoły podchorążych. Stanowiliśmy wiec zalążek przyszłej kadry dowódców. Dawało nam to z jednej strony przywileje i poczucie satysfakcji a jednocześnie zobowiązywało do reprezentowania postawy stanowiącej wzór dla przyszłych podwładnych.
Idąc ulica Szkolna parami w niewielkich odstępach ujrzeliśmy w pewnym momencie zbliżających się od ulicy Czwartek dwóch żołnierzy niemieckich. Prawdopodobnie cieszyli się posiadanymi przepustkami, nie przeczuwając, że za chwilę los splata im figla brzemiennego w przykre konsekwencje. Wszak nie mogła ujść bezkarnie utrata broni osobistej, szczególnie w kraju, jak sądził chwilowy zwycięstwa, całkowicie pokonanym i startym w proch. Żołnierskie buty raźnie i miarowo uderzały o kamienny bruk ulicy. Takim krokiem maszerują tylko butni zwycięzcy.
W Pewnej chwili padał rozkaz dowódcy: „robimy ich”. Wykonany został manewr pozwalający na osaczenie Niemców jednocześnie przez obie nasze pary. Ostre wezwanie wroga do podniesienia rąk do góry, poparte lufami pistoletów, odniosło pożądany skutek. Przeciwnik zorientował się niewątpliwie szybko, ze nie ma szans i nie podjął próby oporu. Można wyobrazić sobie zaskoczenie i zdumienie Niemców. Byli z pewnością przekonani, że podbity naród nie może zdobyć się na podejmowanie zbrojnych akcji wymierzonych przeciwko okupantowi. Może w ogóle nie wiedzieli, że polski ruch oporu istnieje, rozwija się stanowi siłę, której nie można lekceważyć.
Łupem naszym padł tylko jeden pistolet, się później okazało w doskonałym stanie. Niemiec, który nie posiadał pistoletu, miał na nogach wspaniale prezentujące się buty z cholewami, zwane saperkami. Oczywiście pożegnał się z nimi. Saperki te służyły mi doskonale na partyzanckich ścieżkach.
Pozostawienie unieszkodliwionych wprawdzie Niemców wprost na ulicy wydawało się niebezpieczne. Któryś z nas spostrzegł przy położonym w pobliży budynku studzienki pod okienne. Niemcy otrzymali polecenie zsunięcia się do jednej ze studzienek i pozostawanie w niej przez minimum pół godziny.
W istocie rzeczy takie posunięcie stanowiło problematyczne zabezpieczenie przez podjęciem przez przeciwnika ewentualnej kontrakcji natychmiast po naszym oddaleniu się z terenu akcji. Z braku wprawy i doświadczenia nie zastanawialiśmy się wówczas nad skutecznością podjętej decyzji.
Następnym zadaniem było jak najszybsze a zarazem skuteczne oderwanie się od przeciwnika. Wydaje się, że takie zadanie można wykonać niezwykle łatwo. Trzeba jednak pamiętać, że można było jedynie iść szybkim krokiem. Bieg ulicami kilku mężczyzn mógł natychmiast zwrócić uwagę patroli niemieckich. Po kilku minutach osiągnęliśmy melinę szczęśliwi i pełni dumy z dobrze wykonanego zadania bojowego. Pistolet prezentował się wspaniale. Podawaliśmy sobie z rąk do rąk., jakby dla podkreślenia, że udział każdego z nas w jego zdobyciu nie podlega dyskusji. Nasz radość w pewnym momencie została zmącona. Nie powiodła się bowiem próba zarepetowania pistoletu. Czyżby broń była uszkodzona?. Podczas dalszych zabiegów zmierzających do rozszyfrowania zagadki, któryś z kolegów odciągnął kurek spustowy. Dalej poszło już wszystko gładko. Pistolet działał i był w pełni sprawny. Jak się okazało, był on zabezpieczony w chwili próby wprowadzenie naboju do lufy, co osiągało się przez odciągnięcie mechanizmu spustowego następowała blokada karety o czym na skutek braku doświadczenia nie wiedzieliśmy.
Wkrótce czekało nas nowe zadanie bojowe a mianowicie opanowanie i rozbrojenie obozy „Junaków” położonego przy ulicy Wesołej w Lublinie. Ta akcja również zakończyła
się powodzeniem, chociaż początkowo jej przebieg nie wróżył osiągnięcia zamierzonego celu. Wykonanie zadania powierzone zostało grupie żołnierzy odkomenderowanych z oddziału partyzanckiego „Nerwy, uzupełnionej uczestnikami rozbrojenia Niemców na ulicy Szkolnej. W akcji tej brał ponadto udział Lesław Eustachiewicz, ps. „Jerzy”, który od tego momentu dzielił aż do wyzwolenia losy oddziału partyzanckiego „Nerwy”.
W oznaczonym dniu nie doszło do spotkania i wzajemnego rozpoznania wyznaczonych do wykonania zadania grup operacyjnych. Dopiero później okazało się, że grupy te bezskutecznie nuciły melodię określonej piosenki, będącej hasłem rozpoznawczym, w niezbyt precyzyjnie oznaczonym rejonie zamierzonego spotkania. Szukaliśmy się na dwóch równoległych uliczkach niezbyt odległych, łączących ulice wówczas Zamojską i Wesołą. Dopiero następnego dnia, kierowani jakąś emanującą intuicją, rozszerzyliśmy krą penetracji, co doprowadziło do nawiązania kontaktu. Mogliśmy przystąpić do wykonania zadania.
Zaskoczenie wywołane wtargnięciem na teren obozu z ujawnioną bronią było na tyle skuteczne, że nie podjęta została jakakolwiek akcja alarmowa o i obronna. Zdobycz naszą stanowiło około 10 karabinów, niestety przestarzałej produkcji francuskiej, z pewną ilością amunicji. Wówczas jednak każda broń palna posiadała w całym tego słowa znaczeniu wagę złota. Zdobyte karabiny musieliśmy przetransportować do meliny, w pobliżu drewnianego kościółka przy ulicy Kunickiego. Wieźliśmy broń ukrytą w zwykłym worku wynajętą dorożką, której właściciel nie został oczywiście poinformowany niecodziennej zawartości bagażu. Próba oporu dorożkarza była oczywiście skazana na niepowodzenie. Nie mieliśmy wyboru stosując przymus człowieka, który nie zawinił a ryzykował niezmiernie dużo.
Dotychczas dopisywało nam szczęcie. Nie opuściło nas także w chwili zbliżenia się dorożki do kina noszącego dzisiaj nazwę „Robotnik”. Pech chciał, że nadjechaliśmy tuż po zakończeniu seansu filmowego, granego dla żołnierzy niemieckich. Z kina wysypało się mrowie Niemców. Było pełno tak na chodniku jak i na jezdni. Miarowy kłus konia zaprzężonego do naszej dorożki przeszedł w ostrożnego stępa by któryś z Niemców nie odniósł najmniejszego szwanku w zamieszani. Mrowie żołnierzy niemieckich tworzyło jakby pulsującą przeszkodę, którą musieliśmy pokonać, gdyż odwrotu nie było. Sytuacja nasza była trudna. Ponieważ We przypadku konfliktu zostalibyśmy po prostu unicestwieni. Trzeba przyznać że nie mieliśmy jakiegokolwiek planu działania, gdyby któryś z Niemców zechciał zatrzymać dorożkę zamiarem usunięcia dotychczasowych pasażerów. Każde uderzenie kopyta końskiego o bruk odsuwało groźbę utarczki z wrogiem, w której bylibyśmy na straconej pozycji. Po chwili żywa przeszkoda zaczęła się przerzedzać i koń zaczął znowu biec kłusem, pozostawiając Niemców w coraz większej odległości. W niespełna pół godziny później cenna zdobycz dostarczona została do wyznaczonej meliny. Na tym jednak nie kończyła się przedstawiona w ogólnym zarysie akcja bojowa. Jeszcze tego samego dnia, właściwie już nocy, opuszczaliśmy w małych grupach Lublin, by zdobytą broń dostarczyć do operującego gdzieś w okolicach Bychawy lotnego oddziału partyzanckiego Armii Krajowej, dowodzonego przez Wojciecha Rokickiego, ps. „Nerwa”. Jedna z grup natknęła się na patrol niemiecki. Obie strony otworzyły ogień. Podczas strzelaniny ciężką ranę odniósł Kazimierz Szwed ps. „Noir”. (Ten dzielny żołnierz zdołał o własnych siłach ujść Niemcom. Wykorzystując znajomość terenu dobrnął do znanej mu meliny. Po trwającym kilka miesięcy leczeniu wyzdrowiał i powrócił do macierzystego oddziału partyzanckiego.)
Wchłaniała nas przytulna noc, dając odprężenie napiętym nerwom. Pragnęliśmy jak najszybciej odnaleźć oddział, by złożyć dowódcy meldunek o wykonaniu wyznaczonych zadań bojowych.
Lublin, 31 grudnia 1973
Tadeusz Cenzartowicz
ps. „Zawichost”