Bitwa pod Pawlinem i Operacja "Most I" - Wspomnienia "Świdra"


Stanisław Milaszkiewicz „Świder"
2 drużyna II pluton 8 OP AK

..Jak myśl z przed lat, jak wspomnień 
ślad, wraca dziś pamięć o tych, których
nie ma. Żegnał ich wieczorny mrok,
gdy ruszali w bój, gdy cichła pieśń ...


                   Projekt St. Milaszkiewicz






Był rok 1944. Wojna szalała na wszystkich frontach całego niemal kontynentu  Europy zalanej przez zbrojne hordy hitlerowskie. Śmiertelne zmagania toczyły się na lądzie, morzach i w powietrzu. Na wschodzie - Armia Czerwona, od północnych  krańców aż pa morze Czarne przeszła zdecydowanie da działań ofensywnych. Armia ta na przestrzeni 1943 r. przejęła całkowicie inicjatywę walki w swoje ręce ; począwszy od klęski zadanej hitlerowcom w miesiącu     lutym   o pod Stalingradem poprzez potężne, na szeroką skalę zakrojona uderzania spod Woroneża, Kurska Orła, z nad Dońca, wśród zażartych bojów , wyzwoliła olbrzymie połacie ziemi radzieckiej. Zwycięskie wojska parły niepowstrzymanie naprzód tak, że w pierwszych miesiącach 1944 r. ich czołówki dotarły do dawnej polskiej granicy z przed 1939 r. zdobywając między innymi Sarny Łuck, Równe. Wróg cofał się na całej linii.
Na zachodzie - sprzymierzone armia angielsko - amerykańskie, po zwycięskim zakończeniu walk w Afryce w 1943 r. wylądowały kolejno na Sycylii, Kalabrii i pod Salermo ; w stycznia 1944 r otworzyły ona nowy przyczółek pad Anizo-Nettuno Alianci posuwali się w kierunku północnym, opanowując coraz szersze tereny półwyspu Apenińskiego
Na wszystkich frontach, gdziekolwiek toczyła się walka, u boku armii sprzymierzonych walczył żołnierz polaki.
Na wschodzie I Polska Dywizja Piechoty, która swój marsz bojowy rozpoczęła spod Lenino 12 października 1943 r. Na zachodzie - przerzucony z Afryki do Włoch 2 Korpus Polski, wchodzący w skład 8 armii brytyjskiej.
Był to początek końca. Osaczona bestia hitlerowska broniła się wciąż zawzięcie, zadając śmiertelne ciosy. I choć dla udręczonych narodów Europy dzień wyzwolenia był coraz bliższy, u nas, w Kraju panował nadal okrutny mrok okupacji terror jakiego nie znała dotychczas historia ludzkości, jakiego nie doświadczył żaden z narodów, osiągnął swe straszliwe apogeum. Powalony na kolana naród polski konał, zdany na łaskę uzbrojonych zbrodniarzy, Wymordowany zastał kwiat polskiej inteligencji Przepełnione do granic wytrzymałości więzienia i obozy koncentracyjne pochłaniały codziennie tysiące nowych Ofiar. dymiły j bez przerwy kominy krematoriów w fabrykach śmierci. Na ulicach miast urządzano łapanki – polowano na ludzi, wywożonych następnie w głąb Rzeszy do katorżniczej pracy, bądź mordowanych w publicznych egzekucjach; Dziesiątki, setki wsi były miejscem krwawych pacyfikacji. Tysiące matek opłakiwało swych mężów, synów i córki. Ograbiony s żywności kraj ginął śmiercią głodową Każdy dzień przynosił zagładę tysięcy ludzki istnień , tysiące nowych tragedii ludzkich.
Wśród tego piekła na ziemi, naród polski nie myślał kapitulować. Ruch oporu, zapoczątkowany jeszcze na pobojowiskach września przerodził się w zażartą walkę podjętą przez większość społeczeństwa polskiego
Bok 1944 był rekiem wzmożonych aktów dywersji likwidacji agentów hitlerowskich,
funkcjonariuszy Gestapo, policji i żandarmerii . Lasy i pola rozbrzmiewały wystrzałami coraz liczniejszych oddziałów partyzanckich, do których garnęła się ocalała jeszcze młodzież.

Wstańmy wyprężmy skute ramiona
My z cel Pawiaka, z kopalń i hut,
z obozów śmierci, gdzie wolność kona,
z miast, z których hula terror i głód
za broń, za broń, pioruny zemsty grają,
karabin w dłoń…

Marcowy dzień 1944 roku. Zmarznięte resztki śniegu i lodu leżały po polach i drogach. Niebo zsunięte było ołowianymi chmurami.
Oddział por. „Nerwy” wracał z jednej z kolejnych wypraw, których celem było zdobycie broni i żywności. Tym razem był to „ Liegenschaft”- majątek pod zarządem niemieckim w Kozicach. Położony w odległości około
5 km od Piask gdzie na odpoczynku, pełniąc jednocześnie funkcję ochrony, stacjonowało kilkunastu dobrze uzbrojonych żołnierzy niemieckich.
- Jechali teraz na wozach, ze spuszczonymi w dół głowami, z otępiałym wzrokiem wbitym w ziemi, eskortowani przez utrudzonych wyprawą, maszerujących obok chłopców. Wiedzieli dobrze, że jest to ich ostania droga, że tu dopełni się ich los; wiedzieli, że oczy ich nie ujrzą już nigdy „Vaterlandu”, ani swych rodzin, które na próżno będą oczekiwały ich powrotu.
Na nic innego nie liczyli, bo walka , którą narzucili szła na śmierć – nie na życie Nie oczekiwali litości, bo dla nas jej nigdy nie mieli. Podeptali w sposób barbarzyński wszelkie prawa ludzkie, wszelkie zasady konwencji genewskiej; podeptali brutalnie, szczególnie w stosunku do nas, żołnierzy „trzeciego frontu”, żołnierzy bez mundurów, dystynkcji wojskowych, odpowiedniej broni ekwipunku bojowego.
-Zaskoczenie było zupełne. Stare frontowe wygi dały się podejść niedoświadczonym, lecz zdecydowanym na wszystko partyzantom.
I ogłupiały wartownik, który sądząc po mundurach uważał , że ma przed sobą Niemców i wylegający się w betach Niemcy, nie stawiali żadnego oporu. Na okrzyk „hände hoch!” pozrywali się łóżek, podnosząc posłusznie owe ”hände” splamione niejednokrotnie krwią niewinnych ludzi.
Konwój posuwał się naprzód przez wioski, skąd dobiegały zajadłe szczekanie psów. Oddział szedł śpiesznie marszem ubezpieczonym .
Z przodu, po obydwu stronach drogi, szperacze z bronią gotową do strzału wypatrywali oczy, by zawczasu ostrzec przed niebezpieczeństwem maszerujących w tyle towarzyszy.
Środkiem ciągnęły zdobyte wozy. Na dwóch pierwszych-jeńcy. Na trzecim-najcenniejsza zdobycz: broń i amunicja, na którą czekało tyle rąk, obywających się dotychczas grantem, lub przestarzałym pistoletem bez amunicji. Na pozostałych wreszcie- zdobyta żywność: worki z mąką, kaszą, mięso, tłuszcz, owoce, nawet sery i wina pochodzące z grabieży we Francji.
Utrudzeni chłopcy ciągnęli sznurem po obydwu stronach drogi, obwieszeni pobrzękującym rynsztunkiem bojowym, dźwigający swą broń sposób różnorodny, nieprzewidziany żadnym regulaminem wojskowym. Pod butami chrzęścił śnieg. Konie parskały wesoło, buchając parą. Gorzka radość. Jaką daje uczucie zemsty, napełniała serca.
Okupowany Kraj w latach 1942-43 utrzymywał z W. Brytanią jednostronną łączność lotniczą, polegającą na dostarczaniu zrzutów broni i amunicji dla walczącej Armii Krajowej. Ponadto drogą lotniczą przedostawały się do Polski za pośrednictwem skoków ze spadochronami przeszkolone i przygotowane do prowadzenia działań dywersyjnych grupy „cichociemnych”. Ze względu na zasięg ówczesnych samolotów łączność ta była ograniczona. Ciężka maszyna musiała zaopatrzyć się do lotu w maksymalne ilości paliwa, zmniejszając w skutek tego ładunek do niezbędnego minimum.
Zdobycie przez aliantów nowych terenów we Włoszech i uzyskanie dostępu do nowych lotnisk, skróciło lotniczą drogę do Polski.
W 1944 roku samoloty ze zrzutami dla Polski startowały już z lotniska Gicia Dell Collo położonego około
15 km od Bari, skąd trasa prowadziła na terenami w mniejszym stopniu nasyconymi
środkami nieprzyjacielskiej obrony przeciwlotniczej , niż trasa Wielka Brytania – Polska. Dla strony polskiej zarówno w Kraju jak i w Anglii istotną była potrzeba niezwłocznego uzyskania dwustronnej łączności lotniczej, która usprawniałaby wymianę pilnej poczty, załatwianej dotychczas przez kurierów, a ponadto umożliwiałaby szybkie przerzucenie w obydwu kierunkach łączników politycznych wojskowych. Łączność taka , związana z lądowaniem samolotu na ziemi polskiej była przedsięwzięciem bardzo trudnym i ryzykownym. Samolot, wymagający wielkiej precyzji umiejętności załogi, odbywający się nocą nad zaciemnionymi obszarami, połączony był z niebezpieczeństwem grożącym ze strony nieprzyjacielskiej obrony przeciwlotniczej oraz myśliwców nocnych. Natomiast lądowanie na obcym terenie wymagało odpowiedniej ochrony, odpowiedniego lotniska polowego, zarówno pod względem obszaru, jak i nawierzchni.
Anglicy, od których zależała decyzja a którzy nie byli tą sprawą na tyle zainteresowani co strona polska, stawiali wymagania odnośnie lądowiska tak wygórowane, ze ich realizacja na terenie Generalnego Gubernatorstwa była praktycznie nie możliwa Komenda Główna AK czyniła jednak usilne starania nad wynalezieniem terenu spełniającego te wymagania. Badaniem tym zajęła sic grupa specjalistów ds. lotniczych Armii Krajowej, dowodzona przez kapitana Dorębowicza. Sprawa jednak ciągle się odwlekała i byłaby prawdo-podobnie spełzła na niczym, gdyby nie fakt, ze pogróżki Hitlera na temat " Vergeltungswaffe " broni odwetowej zaczęły przybierać realne kształty . Monstrualny nalot bombowców RAF dokonany nocą
17 sierpnia 1943 r. na Peenemünde wylęgarnię osławionych V-1 i V-2, będący wynikiem rewelacyjnych osiągnięć wywiadu Armii Krajowej , nie zniszczył doszczętnie całego dorobku hitlerowskich mózgów. Niemcy, ochłonąwszy z szoku, przenieśli się z ocalałymi resztkami w głąb Generalnego Gubernatorstwa, w niewiadomym wówczas kierunku, gdzie nie groziły im naloty, gdzie mogli nadal kontynuować rozpoczęte prace W tej sytuacji Anglikom znów potrzebny był wywiad polski, jedyny, który mógłby dostarczać informacji w tej palącej spranie.
przypuszczalnie w związku z tym Anglicy "spuścili" nieco z tonu, przystając na skromniejsze warunki. Zrezygnowano z ciężkich maszyn bojowych, a da tego celu przeznaczano samolot typu Douglas-Dakota, choć praktycznie bezbronny, lecz lżejszy, o mniejszych wymaganiach odnośnie lądowiska. Uzgodniono, ze wystarczy pas terenu o wymiarach ok. 200 na 1500 metrów długości. Grunt powinien byt być na tyle wytrzymały, aby nie ugrzęzła w nim maszyna o nacisku 5 ton na jedno koło Poza tym teren lądowania winien był być położony niezbyt daleko od południowej granicy GG jednocześnie dość odległy od większych skupisk niemieckich. Wyszukaniem odpowiedniego miejsca zajmował się były pilot eskadry bombowej "Łosi" Wiktor Wojcieszek. Po długich, uciążliwych poszukiwaniach, z trzech zaproponowanych miejsc wybrano teren pod Matczynem, w pobliżu Bełżyc koło Lublina. Była to pole porośnięte koniczyną, której korzenia utwardzały nieco nawierzchnię. Do wykorzystania go jako lądowisko należało ściąć kilka drzew rosnących przy szosie, do której przylegało. Mankamentem, z którym musiano się pogodzić była szosa Bełżyce -Lublin, od strony której groziła niebezpieczeństwo przybycia Niemców zaalarmowanych hałasem lądującej maszyny, oraz szopa na jednym krańców ewentualnego podejścia do lądowania samolotu, stwarzająca możliwość zderzenia się z nią lądującej maszyny.
Przystąpiono jednak niezwłocznie do prac przygotowawczych, na przyjęcie samolotu. Lądowisko otrzymało kryptonim "Bąk", a cała akcja operacja Most", Dla osłony akcji dowództwo AK skierowało oddziały 8 pp Armii Krajowej : II pluton 8 OP "Nerwy", V pluton 8 OP "Rysia" oraz oddział specjalny ochrony zrzutów "Szarugi", Łączność radiowa z bazą we Włoszech utrzymywał oddział specjalny "Pająk
Oddział por. ”Nerwy” był lotnym oddziałem liniowym pozostającym w ciągłym ruchu, nie zagrzewającym miejsca dłużej niż przez jeden dzień. Zbliżający się termin "Operacji Most" stworzył warunki ograniczającą jego ruchliwość. Oczekiwania na odkładane z dnia na dzień rozpoczęcie akcji wymagało ustawicznego "kręcenia się" zaangażowanych oddziałów wokół terenu lądowiska aby na dany sygnał zająć wyznaczone stanowiska
Po północy 5 kwietnia 1943 r. oddział "Nerwy" zajmował kwatery we wsi Pawlin sytuacja nic nastrajała optymistycznie. Wieś położona była około 7 km na wschód od Bełżyc, 2 km od lądowiska, we środku trójkąta, którego boki tworzyły szosy Bełżyce-Lublin, Bełżyce-Niedrzwica , i Niedrzwica – Lublin. Najdłuższy z boków tego trójkąta nie przekraczał l7 km. Lądowanie ciężkiej maszyny wśród nocnej ciszy nic mogło ujść uwadze Niemców, których wprawdzie większych sił w pobliskim terenie nie było; jednak około 1,5 km w kierunku północnym znajdował się bunkier, w którym stacjonowała załoga lotniczego posterunku obserwacyjnego, mogąca wszcząć alarm na pobliskim lotnisku polowym w Rudawcu Układ szos stwarzał niebezpieczeństwo szybkiego pojawienia się zmotoryzowanych jednostek niemieckich. Sytuacje pogarszał brak większych obszarów leśnych w pobliżu lądowiska dla odskoku w wypadku ewentualnej interwencji Niemców. Ponadto radiostacja "Pająka" już zwróciła, na siebie uwagę nieprzyjaciela, czego oznaką były pojawiające się od czasu do czasu węszące wozy pelengacyjne.
W ciemnościach nocy wśród zamieszania, skrzypienia wozów, tętentu koni, szczęku oporządzenia stłumionych rozkazów i klątw, na drodze biegnącej przez uśpioną wieś zatrzymywały się kolejno nadciągające drużyny i wozy taborowe. W oczekiwaniu na przydzielenie kwater, utrudzeni żołnierze zaciągali się dymem ukrytych w dłoniach papierosów, prowadząc półgłosem rozmowy. Wkrótce zatrzymana kolumna ożyła - drużyny otrzymały wyznaczone miejsca kwater. Woźnice zajeżdżali w podwórza, żołnierze wchodzili do zagród, do chat rozglądając się za miejscem do spania.
Dla gospodarzy, przywykłych już do często zaglądających tu nocnych gości, każdorazowy najazd oddziałów AK, BCh, czy AL., nie był nowością. Przyjmowali to jak przysłowiowy "dopust Boży", choć traktowali nas życzliwie, jednak w duchu życzyli nam i sobie, abyśmy się czym prędzej wynieśli. Bo też sytuacja ich ,w razie napatoczenia się Niemców, nie była do pozazdroszczenia. Nie było jednak innego wyjścia. Taki był los ich i nasz. trzeba się było z tym pogodzić. Starali się mimo wszystko jakoś możliwie ulokować to polskie wojsko poniewierające się, skazane na najbardziej prymitywne warunki egzystencji.
Był już wprawdzie kwiecień, lecz ustępująca późno sroga zima 1944 r. dawała się jeszcze we znaki. Toteż wiara pchała się gdziekolwiek, byle do jako tako ogrzanej izby.
Drużynowi szybko ustalali kolejność posterunków obserwatoryjno-alarmowych, pełnionych pojedynczo, jedynie z rana przez dwóch żołnierzy. Drużyna służbowa rozprowadzała wartowników na wyznaczone miejsca obserwacji. Pozostali szykowali się do spania, rozściełając na podłodze przyniesione ze stodół snopki słomy.
Jako stojak pod broń wykorzystywano zwykle stół. Żołnierze kładli na nim n ustalony & porządku; na pierwszym miejscu "oczko w głowie" drużyny karabin maszynowy. W tym czasie był to RKM - czeski "Bren", lub LKM -niemiecki LMG-34 zwany przez partyzantów "suką".
Dalej - karabiny tworzące zbiór różnych typów, z wszystkich niemal wojujących krajów Europy "Mauzery" - najbardziej cenione ze wszystkich były tu zdobyte niemieckie, belgijskie, czeskie, jugosłowiańskie, ba, zdarzył się kiedyś nawet egzemplarz japoński. Prócz tych, nasze, polskie, z radomskiej i warszawskiej fabryki karabinów, pamiętające wrzesień 1939 r. niektóre w bardzo dobrym, inne w fatalnym stanie technicznym. Pozostałe wreszcie, to rosyjskie
"Musiny", francuskie "Lebebele", "Barthiery", a nawet austriacki "Mannlicher" z I wojny światowej. Na końcu peemy: niemieckie "Schmeiseery", "Bergmany", zrzutowe angielskie "Steny a czasem rosyjskie „Pepesze”
Arsenał ten lokowano zwykle pośrodku izby, by w razie alarmu każdy mógł chwycić szybko swą broń.
Chłopcy kładli się na rozścielonej na podłodze słomie, tak jak stali, w mundurach i obuwiu, popuszczając tylko pasy obwieszone ładownicami, granatami i pistoletami.
Jaszcze przez jakiś czas słychać było sadowienie się w szeleszczącej słomie i wkrótce rozlegały się tylko chrapania i głębokie oddechy śpiących.
Dzień 5 kwietnia upłynął jak każdy dzień partyzancki. Czujki wysunięta na kilkaset metrów wokół wioski nic zauważyły nic godnego uwagi. Zachowanie się obserwowanych przez lornetki Niemców w pobliskim bunkrze nic wskazywało na to, by mogli nas zauważyć.
Z naszej strony obowiązywał zakaz zbędnego kręcenia się żołnierzy toteż chłopcy pozostawali w obrębie zajmowanych kwater.
Po wczesnej pobudce zwykle każdy doprowadzał swoją „toaletę” do jakiego-takiego porządku. Przy studni rozebrani do pasa żołnierze myli się kolejno, prychając wesoło w zimnej wodzie. Inni czyścili ciężkie wojskowe buciory. Niektórzy zaś, co niecierpliwsi, prowadzili bezowocną walkę z insektami, wyłapując po prostu z zakamarków swej bielizny wszy-nieodłączne towarzyszki partyzanckiej niedoli. Wkrótce kucharz zawiadamiał o śniadaniu, które właśnie upitrasił z tego, co miał. Przeważnie była to czarna niemiecka „Ersatz-kafee” sacharyną, czasem z cukrem, czasem, u bogatszych gospodarzy zabielona mlekiem i kawał wiejskiego chleba. Wygłodniałym po nocnym marszu chłopcom smakowało
na ogół wszystko. PO śniadaniu, bezpieczniejszych miejscach najczęściej odbywały cię ćwiczenia bojowe, lecz tu pod bokiem Niemców czas ten wypełniano wykładani w zakresie wyszkolenia bojowego. Jeśli przedpołudnia nie zostało zakłócone alarmem , wkrótce nadchodziła pora obiadowa wydawano obiad, z którego najczęściej korzystali także gospodarze. Po południu pojawianie się nieprzyjaciela było raczej rzadkością, toteż następowało czyszczenie broni. Po tym czas wolny od zajęć. Bractwo rozłaziło się wówczas po kwaterach sąsiednich drużyn; pisano listy; ten i ów przekomarzał się z dziewczętami.

Ulubionym zajęciem w wolnych chwilach był śpiew. Oddział „Nerwy” lubił śpiewać i śpiewał naprawdę ładnie. Śpiew był czymś, co dawała odprężenie, rozrywkę w tych smutnych czasach, śpiew podnosił na duchu. Najczęściej zaglądał do II drużyny pchor. „Sęk”- Józek Sobieszczański, zastępca dowódcy oddziału.
- Chłopcy, no to zaśpiewamy coś
Nie trzeba nam było tego dwa razy powtarzać żołnierze szybko przyłączali się do zaimprowizowanego na poczekaniu chóru.
Taką najbardziej naszą, bo specjalnie dla naszego oddziału skomponowaną była „Leśna kołysanka”, tak trafnie dostosowana do naszej teraźniejszości. Płynęła nastrojowa melodia:

… Gdy nie wrócę, niechaj wiosną
rolę moją sieje brat,
kości moje mchem porosłe
niech użyźnią ziemi szmat

W pole wyjdź któregoś ranka,
na snop żyta ręce złóż
i ucałuj, jak kochanka,
ja żyć będę w kłosach zbóż …

Dalej szła następna stara piosenka, pamiętająca czasy powstania styczniowego l863 r. z refrenem:

…Bo taki los wypadł nam,
że dziś tu, a jutro tam
Bo taki los dał nam Bóg,
że nic wiemy gdzie nasz grób…
I następna:

…. A gdy napotkasz mogiłę w lesie,
co nad nią słychać szelest drzew,
niechaj twe słowa wiatr w dal poniesie,
o partyzancie zanuć śpiew …

Piosenki płynęły jedna po drugiej:
...Więc czasu wahasz się ?
Pocałuj przecież jutro idę w las ...

Potem następowały weselsze:
Nasz porucznik chłop morowy
każdy o tym wie,
bo gdy idzie na robotę
to uśmiecha się….

- a także sprośne. jak to wśród żołnierzy:

- w naszej parafii mamy proboszcza
on do ambony - on nie ma nic.
on do ambony byłby stworzony,
gdyby nie ….

Były też piosenki nie partyzanckie aranżowane przy naszym udziale przez chłopców obdarzonych świetnymi głosami. Bo tych niezapomnianych należał wesoły jak szczygieł, lwowski batiar – „Sten” z II drużyny ten śpiewał w każdej niemal wolnej chwili, wtórując sobie dwoma łyżkami, które stukały w jego dłoniach niczym kastaniety. Jego piosenki nawiązywały do Lwowa, w którym wyrósł, za którym tęsknił;

… może uda się, że powrócę zdrów
i zobaczę miasto Lwów…

Z jego repertuaru pochodzą te śmieszne piosenki

Ja lubię jeść, ja kocham jeść,
ja do kotleta z galaretą robię cześć
A gdy mój nos poczuje sos,
to jakbym na loterii wygrał główny los
Ja lubię jeść ...

I druga:
Tam we Lwowi na Janowskij,przy ulicy Kliparowskij
aliganckie urządzenie - liapetryczne oświtlenie…
... Feluś koło Mani siedzi i osysa śpik ze śledzi,
na kielnera palcem kiwa: dawaj braci bombe piwa

„Zyga”- młody ładny chłopak z Lublina, o przyjemnym głosie. Śpiewał stare, romantyczne piosenki:

... Pada śnieg, srebrzysty śnieg,
smutno w sercu i smutno na dworze.
albo:
... Przy kominku zmrok szary zapadł jak mgła,
przy kominku melodię starą ktoś gra,
powracają wspomnienia z tamtych dni ...
I wreszcie;
... Błękitne oczy spojrzeniem jednym spokój skradły mi
I od tamtego dnia mój świat, to ty

Wesoły, z długimi, kręconymi włosami „Alamnzor”, opowiadający stale dowcipy, śpiewał między innymi rosyjskie piosenki przyniesione da nas przez Rosjan -uciekinierów z Majdanka, wybawionych od śmierci przez naszych chłopców!

...dalaka ty put daroga prijdi milaja maja,
my prastimsja z taboj a parogach
a byt może - na wsiechda...
lub

Jamszczyk, nie gani łoszadiej,
mnie nie kuda bolsze spieszyt
mnie niet kawo bolsze lubit
jamszczyk, nie gani łoszadiej.....

W końcu “Tarzan” z III drużyny. Jego piosenka to :
Arbeitsamt, czego żyć nie dajesz nam ,
Arbeitsamt, czego prześladujesz nas,
Arbeitsamt, do Prus na roboty ślesz, Arbeitsamt...
Oraz :
Bo nie rozumie nikt cygańskich strun,
a w nich brzmi duszy krzyk i żal i ból.
Pod niebem chciałby spać, z taborem iść...

Chłopcy śpiewali, wyżywali się w piosence. Byli młodzi, pełni życia; większość tęskniła do swych dziewcząt gdzieś pozostawionych, oczekujących. Toteż i piosenki najczęściej wiązały się z dziewczyną, z miłością.
Już się ściemniło., gdy słychać było jeszcze:

....Żal, żal za dziewczyną,
za kochaną za jedyną…
I pieśń legii:
…....... choć nie wiem dziś co czeka mnie o świcie
I nie wiem też gdzie jutro będziesz ty,
to jedno wiem, żeś droższa mi nad życie
i że tak z tobą dobrze mi.....

Wieczór zapadł. Zwykle o tej porze, przychodził rozkaz pogotowia marszowego Tym razem zostaliśmy na nocleg. Noc minęła spokojne. Następnego dnia, 6 kwietnia był wielki czwartek. Upłynął on podobnie, jak poprzedni dzień. Zbliżały się Święta Wielkanocne. Po południu kilkunastu żołnierzy wybierało się do Lublina. Celem wyprawy było przyniesienie świątecznej żywności przygotowanej przez troskliwe matki i siostry, zebranej przez dziewczęta z organizacji - PŻ –Pomoc Żołnierzowi, a przy okazji zdobycie broni krótkiej na ulicach Lublina.
Niektórzy przekazywali odjeżdżającym listy, lub pozdrowienia dla najbliższych. Kwatery opustoszały nieco, przycichł gwar. Przed wieczorem przybył ksiądz Żołnierze przystępowali do spowiedzi i Komunii w stodole, jak to w warunkach polowych. Miała ta być spowiedź wielkanocna. Żaden z nas nie przypuszczał, ze dla wielu będzie to ostatnia spowiedź w ich życiu.
Nocą z 6 na 7 kwietnia znów nie mieliśmy kwater.

Wstawał dzień 7 kwietnia – Wielki Piątek . Słońce tego dnia wyszło z nad wiosennych mgieł na czyste niebo. Nocny przymrozek ustępował przed jego promieniami. Topniejące resztki śniegu tworzyły kałuże w koleinach wiejskich dróg i w bruzdach polnych. Wysunięte czujki tkwiły na swoich stanowiskach. o godzinie 10 zmieniłem właśnie swojego kolegę na posterunku obserwacyjno-alarmowym, ulokowanym na północno-zachodnim skraju wioski. Wkrótce zobaczyłem biegnącego w moim kierunku człowieka. W jego ruchach było coś niepokojącego. Z dala dawał rękami jakieś znaki. Gdy zdyszany dopadł do mnie, zdołał z siebie w biegu wyksztusić tylko jedno słowo: Niemcy! Niemcy! Błyskawiczna myśl – co robić ? Czy opuścić posterunek dla zawiadomienia oddziału, czy strzał alarmowy ? To znów uprzedzi także Niemców. A ci byli już blisko. Wśród pobliskich drzew i krzewów, wykorzystując osłony terenowe, zbliżała się tyraliera przygarbionych postaci w płaszczach „feldgrau”, w połyskujących w słońcu baniastych, złowrogich hełmach. Nie było chwili do stracenia. Zawróciłem biegiem do wsi, do kwatery dowództwa. Oddział był już zaalarmowany przez inny posterunek. Ze wszystkich kierunków nadchodziły meldunki o zbliżającej się obławie. Najgorsze przypuszczenia stały się faktem. Byliśmy w matni. Po zameldowaniu dowódcy sytuacji na moim kierunku obserwacji, pobiegłem co tchu do mojej drużyny. Żołnierze wybiegli ze swoich kwater z bronią w ręku, grupując się w oczekiwaniu na rozkazy. Woźnice w pośpiechu zaprzęgali niespokojne konie, po czym wyjeżdżali na drogę. Wpadłem do kwatery porywając swoją skrzynkę z amunicją do „suki” przy, której byłem amunicyjnym. Drugą skrzynkę zabrał już „Almanzor”. Dołączyłem szybko do zebranej już drużyny, trzymając się, blisko celowniczego kaemu – „Junaka”. Od strony dowództwa biegł już ku nam nasz drużynowy pchor. „Las” z„Bergmanem” w dłoni. Tu i ówdzie rozległy się pierwsze strzały. To zbliżający się Niemcy dawali znać o sobie. Palba karabinowa narastała z każdą chwila. Decyzja dowództwa była szybka : wyjścia nie było – musieliśmy podjąć walkę, przebić zacieśniający się pierścień. Była to jedyna możliwa decyzja, bowiem zajęcie pozycji obronnej skazałoby wieś, jej mieszkańców i nas na zagładę. Przystosowani do walki z zaskoczenia, niedostatecznie uzbrojeni nie mogliśmy długo stawiać czoła uzbrojonemu po zęby przeciwnikowi ,nie mówiąc już o jego druzgocącej przewadze liczebnej jak i w środkach ogniowych.
Zadyszany pchor. „Las” rzucił rozkaz! W tyralierę. Drużyna sprawnie jak na ćwiczeniach rozpierzchła się na boki. Żołnierze przypadli do ziemi wyszukując w nierównościach gruntu jakiej takiej osłony.
Pośrodku w jakimś wykrocie zajęła stanowisko obsługa „suki”,. Wprowadzona do kaemu rozwinięta taśma z nabojami połyskiwała złowrogo w słońcu. W pełnym napięciu oczekiwaniu, nie mogąc opanować przed bitewnego nerwowego drżenia, żołnierze przyczajeni na stanowiskach strzeleckich wyszukiwali nienawistnych celów.
- Niemcy nacierali z trzech stron, z kierunku trójkątnego układu szos. Od północy – rejonu odcinka szosy Matczyn – Radawiec, od wschodu z odcinka Niedrzwica – Stasin i od południowego zachodu – z linii Bełżyce – Niedrzwica w kierunku na Babin.
Ta ostatnia grupa, mając do przebycia nieco dłuższe odległości, przegrodzone rzeczką, weszła opóźniona w stosunku do poprzednich. Przypuszczając, że od tej strony pierścień niemiecki nie został zamknięty a uderzenie nieprzyjaciela, sądząc po meldunkach i kierunkach narastającej strzelaniny, obejmuje łuk od strony północno – wschodniej, dowództwo zadecydowało, że I drużyna będzie się wycofywać w kierunku południowo – zachodnim na odległy o około 2 kilometry las, niewielki lecz dający możliwość ewentualnego przetrwania na pozycjach obronnych do wieczora. III drużyna wycofa się poprzez wzgórze, w kierunku Babina. II drużyna osłaniać będzie wycofujące się drużyny I i II powstrzymując atak niemiecki z kierunku północno – wschodniego, wycofując się następnie w ślad za I drużyną. Obie wycofujące drużyny z miejsca rozwinęły się w szyk bojowy, pośpiesznie udając się w wyznaczonych kierunkach. I drużyna pod nieobecność drużynowego pchor. „Szwarca”, dowodzona była przez kpr „Czarnego”- bojowego podoficera armii wrześniowej. Już wkrótce narastająca gwałtownie strzelanina i huk granatów dobiegający od strony zachodniej wskazywały na to, że starła się ona z nieprzyjacielem. Jeszcze przez jakiś czas słychać było wśród gęstwy wystrzałów i długich serii niemieckich, krótkie oszczędne szczekanie naszego „Brena”, potem wszystko się zlało w jeden oddalający się zgiełk bitewny. Szli naprzód.
Kątem oka, w tył na prawo, widać było na stoku wzgórza poruszającą się skokami w kierunku Babina rozrzuconą tyralierę III drużyny. Dowodził nią zastępca „Nerwy”, lubiany przez wszystkich, szaleńczo odważny pchor. „Sęk”. Pierwsi strzelcy osiągnęli już, wydawało się, zbawczy szczyt.
Na naszym odcinku Niemcy ruszyli do natarcia. Nadbiegali gęstą tyralierą, skokami, sprawni, wyćwiczeni, siejąc spod pachy z peemów zapadając za upatrzonymi osłonami terenu. Nasza strona milczała, z palcami na spustach oczekując na rozkaz otwarcia ognia. Głośno łopotały serca w piersiach tych przeważnie młodych, nie ostrzelanych jeszcze w bojach żołnierzach.
Nerwy napięte do ostatnich granic. Groźna, błyskająca gęstym ogniem wystrzałów linia nieprzyjacielska zbliżała się zastraszająco szybko.
Wreszcie – ognia !
Pojedyncze wystrzały naszych karabinów posypały się niczym groch. Teraz już napięcie minęło. Chłopcy strzelali z furią, wyszukując tych unoszących się do skoku. Kilku wywinęło kozła, rozległy się wycia rannych, lecz wroga tyraliera parła naprzód. Nasz kaem milczał. Celowniczy szamotał się z zamkiem – bez rezultatu.
Dlaczego nie strzela ? Cóż warta drużyna i jej 10 karabinów, gdy jej kaem milczy.? Ogień własnego karabinu maszynowego to potęga, podtrzymująca na duchu całą drużynę, to oparcie dla tych, których serca sparaliżował strach i zwątpienie, to potęga trzymająca w szachu przeciwnika, umożliwiająca własnym żołnierzom zmianę stanowisk.
Wreszcie „suka” przemówiła. Z lejkowatego pyska buchnął snop ognia. Trzepocącą się taśmę z nabojami pochłaniał otwór z podajnika. W górę wytryskiwała fontanna wystrzelonych łusek.„Junak”, wielkie barczyste chłopisko przywarł twarzą do trzęsącej się kolby. Niemiecka linia załamała się nagle, zaskoczona niespodziewaną serią. Zalegli na chwilę...Na chwilę, bo nasz kaem ucichł. Zrozpaczona obsługa nie przestrzelanego z powodu notorycznego braku amunicji karabinu nie mogła podołać zjawisku stawania sztorcem naboju wprowadzonego do komory nabojowej. Niemcy już ochłonęli, znów ruszyli z wrzaskiem naprzód. Do kaemu przypadł ppor ”Nerwa”, szybko uporał się z zacięciem i wygarnął nową serię w kierunku nadbiegających. Kilku zwinęło się w śmiertelnym skręcie, inni walili się do tyłu, chwytając powietrze trzepocącymi rękoma. Strzelcy nasi nie próżnowali, skracając celowniki, brali na cel tych najbliższych. Wtem „suka” znowu zamilkła. Tym razem nie pomogło nic – kaem odmówił posłuszeństwa. Byliśmy zdani tylko na ogień naszych pojedynczych karabinów i dwóch peemów. To przyśpieszyło rozkaz wycofania się.
Cofanie się było zawsze naszą słabą stroną. Na ćwiczeniach, jak to na ćwiczeniach, nie przywiązywano do tego wielkiej wagi. Toteż wycofywanie przebiegało teraz bardzo niesprawnie. Już było widać, ze nie wytrzymamy naporu Niemców. W uciążliwym morderczym tempie odskoków do tyłu, ostrzeliwaniu się, obciążeni sprzętem, kluczyliśmy wśród drzew i opłotków chcąc oddalić się nieco od walczących linii, by zyskać trochę czasu na przywrócenie sprawności kaemu. Padaliśmy w rozmiękłe od słonecznych promieni błoto. Pot zalewał czoła, w skroniach łomotało, przed oczami wirowały czerwone płaty, w ustach- zapiekły język. Wpadliśmy do jednej z opustoszałych chałup.
- Pić !pić! – porwałem stojący garnek z mlekiem, które przy łapczywym gaszeniu pragnienia chlusnęło mi na koszulę i oblało unurzany w rzadkim błocie mundur.
Drżącymi rękami błyskawicznie rozebraliśmy kaem na drobne części, przetarli szmatami z błota i nasmarowali naftą z lampy stojącej na stole. – Może wreszcie przemówi. Wyskoczyliśmy z chałupy, zajmując stanowiska. Pociski cięły ze świstem gałęzie drzew, tłukły po ścianach i szybach.
Znów krótka seria i koniec... „ Suka” nasza „suka”, zdobyta na „szkopach” z narażeniem życia, nasza duma, wychuchana, wypielęgnowana, zawiodła nas w największej potrzebie, najbardziej krytycznym momencie odmówiła posłuszeństwa, stała się kawałem żelastwa. Celowniczy został prawie bezbronny, My, amunicyjni przyłączyliśmy się z powrotem do walki. Kawałki taśm amunicyjnych rozdzieliliśmy między chłopców. Drużyna ostrzeliwując się gęsto wycofywała się pospiesznie.
W ferworze walki, wśród huku wystrzałów i wybuchów granatów, nie słyszeliśmy odgłosów tragicznego zmagania się III drużyny, która osiągnąwszy grzbiet wzgórza, na otwartym terenie południowego stoku dostała się pod silny ogień niemieckich oddziałów nadciągających od strony Babina.
W tym śmiertelnym pojedynku pozostawało tylko jedno – przeć naprzód. „Sęk” poderwał swych chłopców do szturmu. Nacierali z impetem, zbliżając się do nieprzyjaciela na rzut granatem, usiłując utorować sobie drogę. Lecz niemiecka obrona przygotowała im straszliwe przyjęcie. Rozpaczliwy atak nie przyniósł rezultatu. Padł, trafiony celnym strzałem nieustraszony „Sęk’. Cóż, że za wybuchami swoich granatów wpadli na pierwsze linie niemieckie, dostali wprost w twarze silny, zmasowany ogień drugiego rzutu. Padli gęsto zabici i ranni – niezdolni już do dalszej walki. Szczęśliwy był ten, któremu został dla siebie ostatni nabój. Ostatnich usiłujących wycofać się z tego piekła dosięgały wrogie pociski.
Około godziny 14 na kierunku natarcia I drużyny nie było już słychać strzałów. Drużyna ta otarła się o lewe skrzydło Niemców nacierających od strony Babina i odrzuciwszy ich śmiałym, zdecydowanym atakiem, osiągnęła zbawczą ścianę lasu. Drużyna, zabrawszy swych rannych, wydostała się z okrążenia bez strat w ludziach.
W tym czasie dochodzący zza wzgórza babińskiego łomot granatów stawał się coraz rzadszy, cichł, słabło natężenie strzelaniny. To ginęli w zażartym boju ostatni żołnierze III drużyny. Prócz pchor „Sęka” padli w tej nierównej walce: pchor. „Tur”, zca dcy drużyny , pchor „Barnaba”, sanitariusz oddziału , pchor „Kmita”, szeregowcy : „Smyk”, „Szumny”, „Wesoły”, „Rak”, „Cygan”, „Zrąb”, „Maur”, „Klops”, „Nieznany”, „Krawiec”, „Orzeł”, „Burza”, „Lwowiak”, „Pokorny”, i „Biały”.
Trzecia drużyna przestała istnieć.
W tym samym czasie II drużyna, odpierając zaciekłe ataki połączonych zgrupowań niemieckich nacierających od wschodu, i północnego wschodu osiągnęła zachodni skraj wioski. Pozostała do przebycia najgorsza przestrzeń gołych, rozmiękłych pól, przedzielona dwoma kępami małych zagajników. Za polami ciemniała ściana, nie wiedzieć co kryjącego lasu.
Chłopców z II drużyny, w pierwszej fazie bitwy, gdy trzymali się jeszcze na pozycjach obronnych, szczęśliwie omijały pociski. Fatalny brak broni maszynowej był tragiczny w skutkach, gdy zaczęto się wycofywać się przez opłotki, ogrodzenia, krzaki. Padali pierwsi zabici i ranni.
Ranni . – w regularnych armiach żołnierze mają za sobą oddziały sanitarne, ściągające rannych z pola bitwy, respektowane zwykle przez przeciwnika, mają środki transportu, lekarzy, opatrunki i leki.
Żołnierz – partyzant pozbawiony był tego wszystkiego. Drobne zranienie mógł zabezpieczyć opatrunkiem osobistym – to było wszystko czym rozporządzał. Być rannym na polu walki w odwrocie gdy poruszanie się o własnych siłach nie było możliwe – oznaczało śmierć, którą ci o silnych charakterach woleli ostatnim nabojem czy granatem zadać sobie sami, niż wpaść żywym w ręce niemieckie.
Pierwszym rannym został „Śnieg”. Pociski przestrzeliły mu obie stopy. Wiedząc, jak hitlerowcy postępują z rannymi, wołał do przebiegających obok niego kolegów:
Chłopcy nie zostawiajcie mnie, zastrzelcie!
Przypadliśmy do niego .- „Śnieg”, usiedzisz na koniu? Z opuszczonego wozu wyprzęgliśmy konia, na którego posadziliśmy rannego, wskazując mu kierunek ucieczki. Spłoszone zwierzę ruszyło wyciągniętym kłusem z przylgniętym do grzbietu jeźdźcem. Chwilę popatrzyliśmy za nim. Koń zatoczył szeroki łuk, skręcając w stronę pozycji niemieckich, po czym zawrócił ku nam. Gdy był już blisko – stanął. Z jeźdźca i konia lały się na ziemię strugi krwi. Po chwili martwy „Śnieg” zwalił się na ziemię...
Zabudowania, w miarę zbliżania się do końca wsi stawały się coraz rzadsze. Wreszcie kończyły się, pozbawiając nas osłon spoza których można było bezpieczniej ostrzeliwać nacierających.
W pewnej chwili ppor „Nerwa” polecił stwierdzić, czy w oddalonym już od wsi samotnym zabudowaniu, leżącym na kierunku wycofywania się oddziału, nie ma Niemców. Przygarbieni, przypadając co chwila do błotnistej mazi, posuwaliśmy się naprzód: pchor. „Nemrod”, „Figaro”, „Sowa” i ja. Pociski z różnych, trudnych do określenia stron kotłowały się po polu. Gdy byliśmy już kilkanaście metrów od zabudowania, nie było wątpliwości: za węgłów stodoły, zza pagórków rozwiezionego nawozu, błyskały ognie wystrzałów. Odwrotu nie było, należało za wszelką cenę dopaść do ściany stodoły mimo, że za ich ścianami kryli się Niemcy. Przylgnęliśmy do ziemi. Zauważyłem jak w pewnym momencie skryty za kupką nawozu Niemiec wypruł z peemu długą serię w naszym kierunku, zdawało się – w samą twarz. Strach sparaliżował ruchy, jednak w tej samej chwili odpowiedziałem mu puknięciem ze swojego kbk. „Nemrod” leżący obok mnie opuścił nagle głowę. Dostał wprost w czoło. Niewiele i mnie brakowało. Dopiero później po bitwie stwierdziłem, że przestrzelona jest kolba mego karabinu i przedziurawiona manierka z chlebakiem. Dziwne są drogi pocisków... Jeszcze jeden skok, drugi, gdy śmiertelnie zdyszani, nie mogąc złapać tchu, dopadliśmy ściany. Niemców zza ściany postanowiliśmy unieszkodliwić granatami. Mieliśmy po jednym ciężkim, angielskim granacie obronnym. Wyrwawszy zawleczki przerzuciliśmy je przez dach stodoły, stoczyły się po przeciwległym jego spadzie na łby niemieckie. Gdy przebrzmiały wybuchy, „Figaro” wychylił się, by zorientować się w skutkach. W tej chwili pocisk ekrazytowy trafił go w dłoń. Roztrzaskane kości sterczały na wszystkie strony. Chłopiec wył nieprzytomny z bólu, trzymając za przegub okropnie zmasakrowanej ręki. Jedyna pomocą, jakiej mogliśmy mu udzielić, było silne związanie bandażem dla powstrzymania upływu krwi.
W II wojnie światowej żadne z walczących armii nie używały pocisków ekrazytowych, znanych pod nazwą „dum – dum”, zabronionych przez konwencję genewska. Niemcy w stosunku do nas nie mieli skrupułów : „Zwycięzców nikt nie będzie sądził”.
Tymczasem, wobec silnego naporu Niemców, nie czekając na rezultat naszego rozpoznania, wycofująca się drużyna, ostrzeliwując się resztkami amunicji, wyszła na otwarta przestrzeń. Prócz nierówności gruntu , nie było tu już żadnych osłon. Pociski niemieckie czyniły straszne spustoszenie. Padł ranny pchor. „Las”, zginął „Sten”, „Zyga”, „Smutny”, na polu walki zostali : „Groźny”, „Giewont”, „Góral”, „Wiatr”, „Kruk”. Rosjanin „Iwan”, który przypadł do naszej stodoły zasiadł za węgłem, mając jeszcze dość dużo amunicji do swego „Musina”, ostrzeliwał powoli, systematycznie wybrane cele. Tam też został. Zginął dalej „Sowa”, gdy opuściliśmy zaciszną chwilowo ścianę stodoły.
„Junak” dźwigający bezużyteczną „sukę”, po otrzymaniu postrzału, pozostawił ją na polu. „Wróbel” usiłujący wyprowadzić wóz taborowy, został trafiony pociskiem ekrazytowym w tył głowy. Pocisk rozniósł mu całą twarz.
Pozostali przy życiu żołnierze II drużyny osiągali już zagajniki położone pośrodku pola.
Przebiegając obok rannego „Lasa” spostrzegłem, że żyje, porusza się. Z wysiłkiem podźwignąłem go z ziemi i przerzuciwszy przez plecy, zginając się pod ciężarem, powlokłem się w stronę zagajników. Nie trafił nas szczęśliwie żaden z pocisków buszujących po polu. W zagajniku, dysząc ciężko ze zmęczenia, ułożyłem rannego na trawie. Naszych już nie było. Widziałem, jak skokami przebywali ostatnią przeszkodę, dzielącą ich od kilkaset metrów dalej rozciągającego się lasu. Zdawałem sobie sprawę, że z rannym na plecach nie przebędę tak wielkiej przestrzeni. Nie było chwili do stracenia. Biegiem zawróciłem na pole, gdzie stał wóz z martwym „Wróblem”. Pobojowisko na które w pośpiechu rzuciłem okiem, zasłane było ciałami naszych chłopców, trupami koni, porozbijanymi wozami i porozrzucanym sprzętem. W oddali stała na rozkraczonych nogach nasza porzucona „suka”. Niemiecka tyraliera zbliżała się szybko. Za nią, od strony południowo – wschodniej, nadciągała druga. Początkowo błysnęła mi myśl, że to może wracają nasi z III drużyny. Ale nie, gardłowe wrzaski nie pozostawiały wątpliwości. Grupa ta, po zniszczeniu III drużyny szła od strony Babina. Posłałem im na pożegnanie kilka pocisków, po czym kryjąc się za końmi, biegiem zajechałem do zagajnika. Z ulgą zobaczyłem, że nie jestem sam. Na polu, przyczajony ze „Schmeiserem” czekał ppor.„Nerwa”
Położywszy rannego „Lasa” na wozie, chwyciłem konie za uprząż przy pysku i wyjechałem na pole. Ppor. „Nerwa” wycofywał się przede mną. Byłem ostatnim celem dla nadbiegających Niemców. Biegłem zdyszany obok koni, trzymając ręką za uzdę. Obydwa szły posłusznie. Wokół z trzaskiem rwały się pociski ekrazytowe. Wtem jeden z koni, trafiony zwalił się na ziemię. Drżącymi z podniecenia rękami usiłowałem odpiąć naprężoną uprząż od wozu. W końcu bagnetem udało mi się przeciąć postronki i zostawiwszy leżącego w śmiertelnych konwulsjach konia, ukryty za szyją drugiego, pognałem co sił w stronę lasu. Niemcy przebiegali już zagajnik i mieli mnie jak na dłoni. Szczęście mi jednak dopisywało, nie dosięgnął mnie bowiem żaden z roju goniących pocisków. Na brzegu lasu spotkałem oczekującego dowódcę. Było nas dwóch. Resztę pochłonął las – nasz sprzymierzeniec. Słońce stało już nad zachodem, to też Niemcy zrezygnowali widocznie z dalszego pościgu. Na nasze szczęście, być może przez przypadek, nie zdążyli nam odciąć drogi do lasu.
Odpocząwszy chwilę, wlekliśmy obolałe nogi, posuwając się leśną drogą w kierunku północnym. Z przerażeniem stwierdziłem pustki w ładownicach. W karabinie pozostawał wprowadzony w lufę jeden nabój. Martwy „Wróbel” miał wypełnione ładownice, lecz nabojami do „Lebela”. Byłem praktycznie bezbronny. Nałożywszy bagnet na karabin, myślałem naiwnie, że jeszcze tym będę mógł się bronić.
Cisza leśna, która ogarnęła nas po całodziennym huku wystrzałów dzwoniła
w uszach. W głowie kłębowisko myśli wokół tragicznych wypadków dnia.
Z daleka, od strony pobojowiska dobiegały jeszcze odgłosy pojedynczych wystrzałów. To hitlerowcy mordowali pozostałych przy życiu partyzantów.
Wkrótce las zaczął się przerzedzać - doszliśmy do szosy. Przy szosie – wioska, a za nią niezbyt daleko – znów las. Rozejrzawszy się w obydwu kierunkach, pośpiesznie przebyliśmy jezdnię, po czym wjechaliśmy w podwórze wiejskiej zagrody. W tym momencie zdrętwiałem: szosą od strony Matczyna nadjeżdżała zmotoryzowana kolumna niemiecka. Przodem jechał „łazik”, w nim kilku oficerów za nim kilka wozów ciężarowych wypełnionym wojskiem. Ppor. „Nerwa” ukryty za węgłem chaty, odciągnął powoli zamek „Schmeisera”. Ja trzymając konia przy pysku, stałem nieruchomo za jego szyją. „Łazik” zwalniając, zatrzymał się naprzeciw bramy naszego podwórka, a za nim pozostałe wozy.

Na czole wystąpiły mi krople potu. Teraz – już koniec. Co robić? Stałem nieruchomo zamarły z przerażenia. Odpowiedź przyszła sama: Niemcy poszwargotali przez chwilę, po czym ruszyli dalej. Nie zauważyli nas.
Zaspokoiwszy pragnienie wodą ze studni, skierowaliśmy się w stronę lasu. Po przebyciu około kilometra, zajechaliśmy do samotnego zabudowania w lesie, gdzie opatrzyliśmy skomplikowane rany pchor „Lasa”. Pocisk przebił mu policzek, przeszedł przez obojczyk i przedramię. Szczęście, że był to zwykły pocisk.
Obawiając się nadejścia Niemców, ukryłem się w zaroślach, obserwując drogę, którą przybyliśmy. Zmierzch już zapadał, gdy pojawiła się na niej grupa zbrojnych ludzi. Znów na moment załomotało serce: Niemcy! Wkrótce jednak rozróżniłem polskie słowa, a gdy podeszli bliżej – angielskie „battle-dressy”, jakie nosił oddział „Szarugi”. Był to rzeczywiście ten oddział, wraz z nim przybyli pozbierani po drodze rozbitkowie z naszej I i II drużyny.
Nocą odwieziono rannego pchor. „Lasa” do lekarza w Bełżycach. Oddział wrócił na pobojowisko by pochować poległych towarzyszy. Niemców już nie było. Zabrawszy swoich zabitych i rannych odjechali.
W księżycowej upiornej poświacie chłopcy znosili i składali na wozy martwe ciała kolegów. Widok był okropny, zmasakrowane, skrwawione ciała świadczyły o pastwieniu się nad rannymi przed zadaniem śmierci. Zamordowani obdarci byli ze wszystkiego, co mieli na sobie niemieckiego pochodzenia.
Szarzało, gdy na cmentarzu w Babinie złożono do wspólnej mogiły ciała 32 poległych żołnierzy - partyzantów.
Wielką sobotę spędziliśmy gdzieś w głuchej wsi, przygarnięci przez oddział "Szarugi", Tego dnia nie obowiązywała nas służba, wszelkie obowiązki wypełniali "gospodarze", Oddział "Nerwy" goił swoje rany. Wyglądaliśmy obok porządnie umundurowanych i uzbrojonych żołnierzy "Szarugi" jak banda żebraków: obdarci, unurzani w błocie, brudni, zarośnięci, z bronią niesprawną, bez amunicji, granatów, bez nędznego dobytku żołnierskiego, który przepadł gdzieś razem z wozami taborowymi. Niektórzy usiłowali jakoś doprowadzić swój wygląd do ludzkiego. Większość jednak siedziała pod ścianami chałup, wygrzewając na słońcu obolałe po całodziennej bitwie członki. Siedzieli osowiali, z otępiałym wzrokiem , wspominając poległych towarzyszy, rozpamiętując dotkliwą klęskę, jej przyczyny; dlaczego tak się stało? Czy przestało nam dopisywać dotychczasowe szczęście żołnierskie? Dlaczego kara? Dlaczego brak amunicji? Dlaczego byliśmy sami? Dlaczego nikt nie przyszedł nam z pomocą, choć w pobliżu były inne oddziały, choćby ten świetnie uzbrojony oddział ochrony zrzutów "Szarugi", którego żołnierze rwali się do walki? Były to pytaniu retoryczne.
Wielkanoc 9 kwietnia 1944r. Po północy, nad ranem wróciła grupa chłopców z wyprawy do Lublina. Wrócił „Szwarc” Jan Czerny drużynowy I drużyny i jego zastępca pchor. "Natar"Alfred Nagalski, pchor. „Zawichost"-Tadeusz Cenzartowicz z-ca dowódcy II drużyny, pchor. „Jacyna" Jan Onoszko, pchor. „Rapp" Stanisław Hopkała
I inni. Wrócili szczęśliwie, przywożąc świąteczny prowiant oraz kilka sztuk zdobytych przy okazji pistoletów. Ci wnieśli trochę ożywienia w przygnębiającą atmosferę. Przywiezione dary, pozdrowienia od rodzin i dalekich, nieznanych Peżetek, wzruszały bardzo, a jednocześnie napawały smutkiem, wielu bowiem
a tych, dla których były przeznaczone, nie było już wśród nas.
Przed południem ks. kapelan Fiuta odprawił Mszę polową. Przed prowizorycznym, skromnie przystrojonym ołtarzem zebrała się partyzancka brać. Uroczystość ta była zupełnym oderwaniem od naszej ponurej rzeczywistości. Ksiądz, w dobrej wierze, lecz bez wyczucia chwili zaintonował:
"Wesoły nam dzień dziś nastał..."
Pamiętam, że w czasie wojny nie śpiewano w kościołach tej pierwszej zwrotki, bo dla całego narodu polskiego nie było w tym okresie ani jednego wesołego dnia. A tym bardziej dla nas, którym nie przebrzmiały jeszcze w sercach echa przedwczorajszej bitwy, żal dławił za gardła ...
Po nabożeństwie, wokół długiego rzędu ustawionych na podwórzu stołów zasiedli żołnierze. Ksiądz poświęcił tradycyjne jajko, po czym wszyscy pożywiali się wojennymi świątecznymi przysmakami. Tu i ówdzie pojawiła się butelka, rozdzielona na minimalne, symboliczne porcje. Wkrótce przy stołach zapanował wesoły gwar; zerwała się pieśń, podchwycona przez dziesiątki silnych. młodych głosów :
Rozszumiały się wierzby płaczące,
rozpłakała się dziewczyna w głos,
od łez oczy podniosła błyszczące
na żołnierski, na twardy życia los.
Nie szumcie wierzby nam
Żalu, co serce rwie ...
My nie śpiewaliśmy. Czuliśmy się tu jak ubodzy krewni. Słuchaliśmy tylko tej najpiękniejszej chyba z partyzanckich pieśni,
Oddział "Nerwy" stawał znowu na nogi. Uzupełniono nieco uzbrojenie przydzieloną bronią zrzutową, uzupełniono stany amunicji. Żołnierze, po doznanym szoku, z dnia na dzień powracali do równowagi psychicznej, poprawiało się samopoczucie. Napływali nowi ochotnicy.
Przygotowania do "Operacji Most" trwały w całej pełni, każdego dnia spodziewano się sygnału jej rozpoczęcia. Wreszcie w dniu 15 kwietnia "Pajęczarze" wychwycili długo oczekiwany sygnał, że maszyna już jest w drodze do Polski. W oddziałach ochrony ogłoszono pogotowie. Po zapadnięciu zmroku wyruszyły one na wyznaczane stanowiska. Oddział "Nerwy" obsadził bezpośrednio teren lądowiska od strony szosy Bełżyce-Łublin. Zadaniem oddziałów było, w wypadku pojawienia się Niemców, niedopuszczenie ich do opanowania lądowiska, do czasu wystartowania samolotu do lotu powrotnego.
Ne lądowisku już od godz. 22 panował ruch i zamieszanie. W ciemnościach, żołnierze służb technicznych rozstawiali w oznaczonych miejscach lampy naftowe wyznaczające pas startowy przykryte kołpakami zaciemniającymi, które na dany sygnał miały być zdjęte. Kierunek lądowania miały określać ponadto trzy płonące stosy drewna, na przedłużeniu pasa startowego.
Około północy, zaledwie z grubsza ukończono przygotowania, dał się słyszeć narastający z każdą chwilą stękający pomruk ciężkiej maszyny. Nadchodziła z południowej strony. Suk silników potężniał coraz bardziej. Z odległości naszych stanowisk widać byłe pojawiające się szybko dwa rzędy świateł; w dali zapłonęły wielkie ogniska. Na wyiskrzonym niebie wypatrywaliśmy sylwetki płatowca, lecz nic nie mogliśmy dostrzec. Nagle schodząca do lądowania maszyna rzuciła dwa potężne snopy światłą swych reflektorów. Szła tuż nad lądowiskiem , wprost na nas, rozpędzona tak, że nie mogło być mowy o wylądowaniu.
W obawie, aby nie zderzyła się z szopą znajdującą się za naszymi plecami, żołnierze latarkami elektrycznymi dawali koliste sygnały dla zwrócenia uwagi pilota. Samolot z ogromnym łoskotem silników przeleciał nad naszymi głowami reflektory oświetliły szopę, maszyna w mgnieniu oka wyskoczyła świecą w górę, po czym przy zgaszonych już reflektorach zawróciła, podchodząc
ponownie do lądowania. Tym razem samolot osiadł na powierzchni gruntu i podskakując na jego nierównościach, wachlując sterami, kołował po lotnisku. Powoli zbliżał się do naszych stanowisk, następnie obrócił się o 180 stopni. W ten sposób był już gotowy do startu, olbrzymia maszyna nie wygaszając silników stała nieopodal nas. Lądowisko w jednej chwili zaroiło się od nadbiegających żołnierzy obsługi lotniska. Każdy chciał być jak najbliżej samolotu,
Z otwartych drzwi opuszczono schodki, po których zeszło kilka osób, wynosząc jednocześnie przywiezione bagaże. Po krótkim, serdecznym przywitaniu, jedyny Polak spośród załogi samolotu kpt. Dobrzyński przyklęknął na ziemi i nabrawszy kilku jej garści w zdjętą z głowy pilotkę - ucałował ją. Ten wymowny gest był niejako symbolem przywiązania Polaków do swej Ojczyzny, był symbolem tego, że gdziekolwiek walczą, to z myślą o jej wyzwoleniu.
Wkrótce członkowie załogi, zabrawszy pocztę, wracali z powrotem do swych miejsc w samolocie. Do kabiny weszły ponadto osoby przeznaczone do opuszczenia Kraju. Drzwi zamknięto; silniki ryknęły natychmiast całą swą mocą. Pęd powietrza od wirujących śmigieł trzepotał gwałtownie odzieżą pozostających na lotnisku; ich ręce uniosły się w górę, żegnając odlatujących.
Przez moment wydawało się, że maszyna której koła wskutek wibracji pracujących silników zagłębiły się w grunt nie ruszy z miejsca. Pilot kilkakrotnie dodawał gazu bez rezultatu. Wreszcie koła wyskoczyły z kolein i płatowiec najpierw z wolna, po czym coraz szybciej potoczył się po polu; jego szybkość gwałtownie zaczęła wzrastać, za chwilę wzniósł się ponad horyzont i znikł w ciemnościach nocy. "Operacja Most" została pomyślnie zakończona. Nie trwała dłużej niż pół godziny. Przez cały ten czas lotnicy niemieccy z bunkra nie wytknęli nosa, przeczuwając, że są pilnowani przez Polaków, Co pewien czas wystrzeliwali w górę rakiety sygnalizacyjne, które opadając z wolna, gasły, nie przynosząc pożądanego skutku.
Tymczasem służby techniczne likwidowały pośpiesznie pozostałości po akcji. Oddziały ubezpieczenia opuszczały teren, zabierając przybyszów i kierując się w swoje rejony operacyjne.
Wkrótce na miejscu odbytej akcji zapanowały ciemności i cisza.
"Operacja Most" zakończyła się pomyślnie; nie dla wszystkich, Nie dla tych 32 partyzantów, których młode życia zgasiły wrogie pociski, którzy nie doczekali wolnej Polski. To była cena „Operacji Most” akcji, która dała początek, utorowała drogę dla następnych akcji "Most II" i uwieńczonej niezwykłym sukcesem Armii Krajowej - akcji „Most III" -to jest przesłaniu drogą lotniczą do Anglii najistotniejszych elementów zdobytego w całości pocisku V-2. Akcje te były udziałem Armii Krajowej w olbrzymim wysiłku armii sprzymierzonych walczących z hitlerowskim barbarzyńcą.
Dziś na cmentarzu babińskim nad mogiłą poległych partyzantów, których rodziny najczęściej nie wiedzą, gdzie spoczywają ich synowie, szumią cicho drzewa, czasem ktoś położy kwiaty...

Tylko w wietrze was słychać i w cieniu, co w maju
na ścieżki cmentarniane barwą bzu się kładzie,
tylko w zapachu roli i w szmerze pszczół w sadzie
i w pieśniach, co wieczorem pod strzechy wracają.

A żal wam było chłopcy, gdy spod hełmu stali
krwi czarniawe nacieki oślepiały oczy,
a żal wam było wszyscy, coście pospadali
w czarne, trupie, ziemiste i wieczyste noce.

Nie macie rąk, ni twarzy, ni ust, ni uśmiechu,
nie wyjdzie nikt z was z cienia, nie wychynie z mroku,
lecz głosem waszym szepce słoma w polskich strzechach
o tym, żeście zginęli za ich błogi spokój.

Kołysanka