Wspomnienia
Z uwagi na fakt pisania kroniki oddziału, chciałbym i ja dorzucić kilka spostrzeżeń z akcji, które najbardziej utkwiły mi w pamięci,. Być może popełnię pomyłki, lecz czas zrobił swoje i tak poszczególne epizody a szczególności daty zatarły się w pamięci.
Kwiecień 1944 wczesnym wieczorem przyjechaliśmy do wsi Radawiec by w niecałe dwie godziny później udać się na zaimprowizowane lotnisko celem ubezpieczenia lądowania samolotu. O tym jaka to akcja dowiedzieliśmy się wszyscy dopiero po przybyciu na miejsce. Dowódca podzielił między wszystkich zadania.
Część oddziału miała więc za zadanie na dany sygnał zapalić przygotowane uprzednio wiejskie latarki naftowe na skraju wyznaczonego lądowiska, pozostała grupka w odwodzie przy stodole, która stała obok . Noc była ciemna przy wyiskrzonym gwiazdami niebie, wokół cisza. Sąsiadujący w pobliżu nas bunkrach Niemcy nic nie słyszeli i zachowywali się cicho. Czas dłużył się nieskończenie, nerwy napięte, skracaliśmy sobie chwile szacowaniem przelatujących samolotów, jedyne wysoko to pewnie Rosjanie, nisko na pewno Niemcy.
Po długim oczekiwaniu z nad lasu rozległ się ogłuszający warkot silników i dokładnie nad płytą lądowiska z pod kadłuba samolotu błysnęło czerwone światełko, na które dowódca odpowiedział natychmiast błyskiem latarki elektrycznej. Sygnał ten wystarczył by wszystkie latarki wokół lądowiska jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej rozbłysły czerwonym światłem. Samolot zatoczył rundę nad lasem i zaczął schodzić do lądowania, lecz za nisko , tak że groziło mu przez moment spotkanie ze stodołą. Nagle rozległ się głos dowódcy „pal czym kto może” .Pilot w ułamku sekundy dojrzał oświetloną przeszkodę i zdążył wyprowadzić maszynę. Następnym razem poszło lepiej lecz przy skręcie należało przytrzymywać go za koniec lewego skrzydła. Po wyjściu z samolotu rozpoczęli krótką serdeczną pogawędkę. Jeden z członków załogi nabrał w pilotkę polskiej ziemi. Po krótkim pobycie na ziemi samolot (Dakota) szczęśliwie wystartował by udać się w drogę powrotną. Każdy z nas życzył załodze szczęśliwego dotarcia do bazy. Z chwilą gdy rozbłysły reflektory lądującego samolotu, aż do momentu jego startu, niebo rozbłysło od strzelanych przez Niemców rakiet. Po zakończeniu akcji bez żadnych przeszkód dotarliśmy między zagajniki leżące za lasem „Dąbrowa” na zasłużony odpoczynek w ciągu dnia. Już po wyzwoleniu dowiedziałem się, że przyleciał wówczas gen. Okulicki.
Druga akcja , którą dobrze pamiętam to wypad do osady Wysokie w celu zdobycia żywności i paszy dla koni. Kwaterowaliśmy wówczas w okolicy Krzczonowa. Dowódca do akcji zmobilizował podwody, każdy wóz zaprzężony w dwa konie do załadunku zdobyczy.
Na każdy z wozów mieliśmy ładować osiem metrów owsa z czego sześć pozostawało do dyspozycji oddziału natomiast dwa dla właścicieli wozów (wszystko pozostało prawdopodobnie we wsi).
Wczesnym popołudniem sznur wozów wyruszył w kierunku Wysokiego. Trasę przejazdu znaczyły tumany kurzu. Widocznego pewnie z odległości kilku kilometrów.
Kluczyliśmy bocznymi drogami omijając wsie. Gdy byliśmy w odległości kilku kilometrów widniała jak na dłoni stojąca przy szosie wieża obserwacyjna.
Widocznie wartownik na widok takiej kawalkady zaalarmował Niemców, bo widzieliśmy uciekające w kierunku Lublina samochody z Niemcami . Do osady weszliśmy bez jednego wystrzału, witani serdecznie przez mieszkańców. Którzy stwierdzić należy przeszkadzali nam trochę w akcji. Po rozbiciu magazynów załadowaliśmy solidnie wozy. Magazyny na równi z nami opróżniali mieszkańcy, tak że po powrocie Niemcy zastali je wymiecione.
Kwaterowaliśmy w Romanowie, południe, kucharze w drużynach kończyli pitraszenie obiadu. Porucznik „Nerwa” razem z konnym zwiadem był poza miejscem postoju oddziału, dowództwo zaś przejął porucznik „Mucha”. Około godz. 13 00 niespodziewanie przyjechał łącznik jakieś placówki B.CH. prosząc o pomoc w zorganizowaniu zasadzki w lesie tuż obok Piotrkówka. Szosą tą miały przejeżdżać samochody niemieckie z Polakami schwytanymi w Wysokim i Giełczwi. Porucznik „,Mucha” zarządził alarm bojowy. Bez obiadu udaliśmy się w kierunku miejsca zaplanowanej zasadzki. Cześć oddziału w sile dwóch drużyn została w odwodzie w lasku odległym od szosy około 400-500m, natomiast reszta w sile 30 ludzi udała się na miejsce akcji. Po zajęciu stanowisk nie czekaliśmy zbyt długo, gdyż w kilkanaście minut później usłyszeliśmy samochody nadjeżdżające od strony Wysokiego. Podpuściliśmy je bardzo blisko por. „Mucha” dał rozkaz ognia. Las zatrząsł się od łoskotu palby z różnego rodzaju broni. Niemcy ostrzeliwali się zajadle i załamali się dopiero gdy kilku z nich padło. Dostępu do szosy bronił Kałmuk ukryty w kabinie samochodu. Por. „Mucha” nie namyślając się długo rzucił pod samochód granat i nim zdążył opaść pył, już z otwartych drzwi kabiny ciągnął za kołnierz otumanionego Kałmuka.
Dochodziło po prostu do pojedynków strzeleckich i w jednym z takich , dosłownie ostatnim wygrzebanym gdzieś w zakamarkach kieszeni trafił w głowę Niemca „Tarzan”. O którym mówiliśmy, że nie zna nawet trójkąta błędów.
Akcja trwała kilkanaście minut wzięliśmy do niewoli około 30 Niemców wraz z Kałmukami, padło ich około 8-10 . Z naszych chłopców nikt nie był draśnięty, jedynie to co zauważyłem 3-4 chłopców z palcówki B.CH. Zdobyliśmy trochę broni i amunicji. W akcji tej przeżyłem mały wstrząs spowodowany czynem naszego oddziałowego lekarza „Żorża”, widziałem jak z odległości dosłownie trzech metrów wypalił on z „Colta” do Niemca zabijając go na miejscu (tak do swojego rodaka!).
Tym razem nasi jeńcy mieli naprawdę szczęście, gdyż w celach propagandowych puszczeni zostali wolno. Wieczorem wyprowadzono ich na szosę, na której wysłuchali z ust „Jerzego” okolicznościowe przemówienie, po czym w samej bieliźnie ruszyli w kierunku Lublina.
Mylnie opisuje tę akcje Wojciech Sulewski w swojej książce „Na partyzanckich ścieżkach B.CH” na str. 142 -143 cytuje: „ Do leżącego za kępą tarniny „Mahatmy” (BCH) podpełza komendant placówki B.CH. z Piotrkówka i jakiś młody oficer („Mucha”) w angielskim zrzutowym mundurze. To por. „Mucha” dowódca operującego w okolicy plutonu AK oddziału Kedywu Obwodu Lubelskiego por. „Nerwy”.” - Wyjaśniam por. „Mucha” miał na sobie polski sukienny mundur i saperki . Mowa też o chłopcach ubranych w zrzutowe mundury mających błyszczące steny.
O akcji tej muszę powiedzieć, że wygraliśmy my, ponieważ chłopcy z B.CH pod gradem pocisków poszli w rozsypkę.
18 lipca noc nie powiodła się zaplanowana akcja opanowania stacji kolejowej Leśniczówka. Mieliśmy zatrzymać pociąg towarowy na trasie (w nocy), dlatego też wzdłuż nasypu poszedł z latarką elektryczną „Lis”. Nadjeżdżający pociąg okazał się patrolowym, Niemcy spostrzegli się, a może ktoś z pośród nas niechcący zdradził się, być może wychylił się za wiele, dość że stację trzeba było zostawić na później. Wycofaliśmy się do pobliskiego lasu. Przebyliśmy tam resztę nocy i kawałek dnia i około 1500 – 1600 wyruszyliśmy do majątku Kłodnica. Po przyjściu na miejsce, stwierdziliśmy, że brama była zamknięta, przeskoczył ją i otworzył „Kula”. Gdy wpadliśmy na teren majątku posypał się na nas z budynku murowanego grad pocisków. Wiara zaległa trawę. Poderwał nas „Okrzeja”. Gdy dopadliśmy w pobliże budynku i zajęciu stanowiska stwierdziłem, że zostałem bez amunicyjnych, z lewej strony ze stena strzelał „Okrzeja”. Mnie bardzo szybko zacięła się suczka, przy próbie odsunięcia zamka dostałem niefortunnie granatem uratowały mnie widocznie obwarzanki zawiniętych rękawów i lornetka na piersiach, która poszła w strzępy. L.K.M. zabrał ode mnie „Marynarz” i wkrótce znów usłyszałem jego terkotanie. Z pola ostrzału wyprowadził mnie „Łowca” i jemu dziwiłem się, że nawet nie schylił się wówczas gdy kule gwizdały nam koło uszu.
Do szpitala w Bychawie trafiłem razem z kulą, był tam już „Jerzy”. Najbardziej przykre chwile w szpitalu, to ostrzeliwanie Bychawy przez czołgi szalejące po całym miasteczku. Nie wybierali strzelali do kobiet i dzieci, pociski leciały na szpital. Personel szpitala zbiegł do piwnic , pozostałem z jedną z sanitariuszek i razem wyciągnęliśmy „Jerzego” z separatki, w której w kilka chwil później rozerwał się pocisk. Wkroczenie wojsk radzieckich powitaliśmy z prawdziwą ulgą .
Kwiecień 1944 wczesnym wieczorem przyjechaliśmy do wsi Radawiec by w niecałe dwie godziny później udać się na zaimprowizowane lotnisko celem ubezpieczenia lądowania samolotu. O tym jaka to akcja dowiedzieliśmy się wszyscy dopiero po przybyciu na miejsce. Dowódca podzielił między wszystkich zadania.
Część oddziału miała więc za zadanie na dany sygnał zapalić przygotowane uprzednio wiejskie latarki naftowe na skraju wyznaczonego lądowiska, pozostała grupka w odwodzie przy stodole, która stała obok . Noc była ciemna przy wyiskrzonym gwiazdami niebie, wokół cisza. Sąsiadujący w pobliżu nas bunkrach Niemcy nic nie słyszeli i zachowywali się cicho. Czas dłużył się nieskończenie, nerwy napięte, skracaliśmy sobie chwile szacowaniem przelatujących samolotów, jedyne wysoko to pewnie Rosjanie, nisko na pewno Niemcy.
Po długim oczekiwaniu z nad lasu rozległ się ogłuszający warkot silników i dokładnie nad płytą lądowiska z pod kadłuba samolotu błysnęło czerwone światełko, na które dowódca odpowiedział natychmiast błyskiem latarki elektrycznej. Sygnał ten wystarczył by wszystkie latarki wokół lądowiska jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej rozbłysły czerwonym światłem. Samolot zatoczył rundę nad lasem i zaczął schodzić do lądowania, lecz za nisko , tak że groziło mu przez moment spotkanie ze stodołą. Nagle rozległ się głos dowódcy „pal czym kto może” .Pilot w ułamku sekundy dojrzał oświetloną przeszkodę i zdążył wyprowadzić maszynę. Następnym razem poszło lepiej lecz przy skręcie należało przytrzymywać go za koniec lewego skrzydła. Po wyjściu z samolotu rozpoczęli krótką serdeczną pogawędkę. Jeden z członków załogi nabrał w pilotkę polskiej ziemi. Po krótkim pobycie na ziemi samolot (Dakota) szczęśliwie wystartował by udać się w drogę powrotną. Każdy z nas życzył załodze szczęśliwego dotarcia do bazy. Z chwilą gdy rozbłysły reflektory lądującego samolotu, aż do momentu jego startu, niebo rozbłysło od strzelanych przez Niemców rakiet. Po zakończeniu akcji bez żadnych przeszkód dotarliśmy między zagajniki leżące za lasem „Dąbrowa” na zasłużony odpoczynek w ciągu dnia. Już po wyzwoleniu dowiedziałem się, że przyleciał wówczas gen. Okulicki.
Druga akcja , którą dobrze pamiętam to wypad do osady Wysokie w celu zdobycia żywności i paszy dla koni. Kwaterowaliśmy wówczas w okolicy Krzczonowa. Dowódca do akcji zmobilizował podwody, każdy wóz zaprzężony w dwa konie do załadunku zdobyczy.
Na każdy z wozów mieliśmy ładować osiem metrów owsa z czego sześć pozostawało do dyspozycji oddziału natomiast dwa dla właścicieli wozów (wszystko pozostało prawdopodobnie we wsi).
Wczesnym popołudniem sznur wozów wyruszył w kierunku Wysokiego. Trasę przejazdu znaczyły tumany kurzu. Widocznego pewnie z odległości kilku kilometrów.
Kluczyliśmy bocznymi drogami omijając wsie. Gdy byliśmy w odległości kilku kilometrów widniała jak na dłoni stojąca przy szosie wieża obserwacyjna.
Widocznie wartownik na widok takiej kawalkady zaalarmował Niemców, bo widzieliśmy uciekające w kierunku Lublina samochody z Niemcami . Do osady weszliśmy bez jednego wystrzału, witani serdecznie przez mieszkańców. Którzy stwierdzić należy przeszkadzali nam trochę w akcji. Po rozbiciu magazynów załadowaliśmy solidnie wozy. Magazyny na równi z nami opróżniali mieszkańcy, tak że po powrocie Niemcy zastali je wymiecione.
Kwaterowaliśmy w Romanowie, południe, kucharze w drużynach kończyli pitraszenie obiadu. Porucznik „Nerwa” razem z konnym zwiadem był poza miejscem postoju oddziału, dowództwo zaś przejął porucznik „Mucha”. Około godz. 13 00 niespodziewanie przyjechał łącznik jakieś placówki B.CH. prosząc o pomoc w zorganizowaniu zasadzki w lesie tuż obok Piotrkówka. Szosą tą miały przejeżdżać samochody niemieckie z Polakami schwytanymi w Wysokim i Giełczwi. Porucznik „,Mucha” zarządził alarm bojowy. Bez obiadu udaliśmy się w kierunku miejsca zaplanowanej zasadzki. Cześć oddziału w sile dwóch drużyn została w odwodzie w lasku odległym od szosy około 400-500m, natomiast reszta w sile 30 ludzi udała się na miejsce akcji. Po zajęciu stanowisk nie czekaliśmy zbyt długo, gdyż w kilkanaście minut później usłyszeliśmy samochody nadjeżdżające od strony Wysokiego. Podpuściliśmy je bardzo blisko por. „Mucha” dał rozkaz ognia. Las zatrząsł się od łoskotu palby z różnego rodzaju broni. Niemcy ostrzeliwali się zajadle i załamali się dopiero gdy kilku z nich padło. Dostępu do szosy bronił Kałmuk ukryty w kabinie samochodu. Por. „Mucha” nie namyślając się długo rzucił pod samochód granat i nim zdążył opaść pył, już z otwartych drzwi kabiny ciągnął za kołnierz otumanionego Kałmuka.
Dochodziło po prostu do pojedynków strzeleckich i w jednym z takich , dosłownie ostatnim wygrzebanym gdzieś w zakamarkach kieszeni trafił w głowę Niemca „Tarzan”. O którym mówiliśmy, że nie zna nawet trójkąta błędów.
Akcja trwała kilkanaście minut wzięliśmy do niewoli około 30 Niemców wraz z Kałmukami, padło ich około 8-10 . Z naszych chłopców nikt nie był draśnięty, jedynie to co zauważyłem 3-4 chłopców z palcówki B.CH. Zdobyliśmy trochę broni i amunicji. W akcji tej przeżyłem mały wstrząs spowodowany czynem naszego oddziałowego lekarza „Żorża”, widziałem jak z odległości dosłownie trzech metrów wypalił on z „Colta” do Niemca zabijając go na miejscu (tak do swojego rodaka!).
Tym razem nasi jeńcy mieli naprawdę szczęście, gdyż w celach propagandowych puszczeni zostali wolno. Wieczorem wyprowadzono ich na szosę, na której wysłuchali z ust „Jerzego” okolicznościowe przemówienie, po czym w samej bieliźnie ruszyli w kierunku Lublina.
Mylnie opisuje tę akcje Wojciech Sulewski w swojej książce „Na partyzanckich ścieżkach B.CH” na str. 142 -143 cytuje: „ Do leżącego za kępą tarniny „Mahatmy” (BCH) podpełza komendant placówki B.CH. z Piotrkówka i jakiś młody oficer („Mucha”) w angielskim zrzutowym mundurze. To por. „Mucha” dowódca operującego w okolicy plutonu AK oddziału Kedywu Obwodu Lubelskiego por. „Nerwy”.” - Wyjaśniam por. „Mucha” miał na sobie polski sukienny mundur i saperki . Mowa też o chłopcach ubranych w zrzutowe mundury mających błyszczące steny.
O akcji tej muszę powiedzieć, że wygraliśmy my, ponieważ chłopcy z B.CH pod gradem pocisków poszli w rozsypkę.
18 lipca noc nie powiodła się zaplanowana akcja opanowania stacji kolejowej Leśniczówka. Mieliśmy zatrzymać pociąg towarowy na trasie (w nocy), dlatego też wzdłuż nasypu poszedł z latarką elektryczną „Lis”. Nadjeżdżający pociąg okazał się patrolowym, Niemcy spostrzegli się, a może ktoś z pośród nas niechcący zdradził się, być może wychylił się za wiele, dość że stację trzeba było zostawić na później. Wycofaliśmy się do pobliskiego lasu. Przebyliśmy tam resztę nocy i kawałek dnia i około 1500 – 1600 wyruszyliśmy do majątku Kłodnica. Po przyjściu na miejsce, stwierdziliśmy, że brama była zamknięta, przeskoczył ją i otworzył „Kula”. Gdy wpadliśmy na teren majątku posypał się na nas z budynku murowanego grad pocisków. Wiara zaległa trawę. Poderwał nas „Okrzeja”. Gdy dopadliśmy w pobliże budynku i zajęciu stanowiska stwierdziłem, że zostałem bez amunicyjnych, z lewej strony ze stena strzelał „Okrzeja”. Mnie bardzo szybko zacięła się suczka, przy próbie odsunięcia zamka dostałem niefortunnie granatem uratowały mnie widocznie obwarzanki zawiniętych rękawów i lornetka na piersiach, która poszła w strzępy. L.K.M. zabrał ode mnie „Marynarz” i wkrótce znów usłyszałem jego terkotanie. Z pola ostrzału wyprowadził mnie „Łowca” i jemu dziwiłem się, że nawet nie schylił się wówczas gdy kule gwizdały nam koło uszu.
Do szpitala w Bychawie trafiłem razem z kulą, był tam już „Jerzy”. Najbardziej przykre chwile w szpitalu, to ostrzeliwanie Bychawy przez czołgi szalejące po całym miasteczku. Nie wybierali strzelali do kobiet i dzieci, pociski leciały na szpital. Personel szpitala zbiegł do piwnic , pozostałem z jedną z sanitariuszek i razem wyciągnęliśmy „Jerzego” z separatki, w której w kilka chwil później rozerwał się pocisk. Wkroczenie wojsk radzieckich powitaliśmy z prawdziwą ulgą .
Lublin 29.06.68
Wolski Edward „Puma”