ur.1.08.1924 zam. Minkowice k. Lublina
żołnierz oddziału AK „Nerwa”
Wspomnienia
Do konspiracji wstąpiłem październiku 1943 r.
Przysięgę składałem 2 listopada 1943 r. Przebieg przysięgi był bardzo uroczysty bośmy ją składali na mogile powstańców polskich z 1863 r. Mogiła ta znajduje się w Państwowym lesie Minkowskim. Należałem do plutonu 10a. Po zaprzysiężeniu działalność moja ograniczała się do zbierania broni, umundurowania i kolportowania prasy podziemnej oraz wystawiania w nocy posterunków obserwacyjno-alarmowych. Bo w tym czasie każda placówka ubezpieczała się w ten sposób przed łapankami i aresztowaniami.
W lutym, względnie na początku marca 1944 r. trafił się nam trochę lepszy kąsek – a mianowicie:
Okoliczne placówki w porozumieniu z dowództwem obwodu postanowiły, jak się wówczas mówiło, zrobić robotę na stacji kolejowej w Minkowicach. Zebrało nas się cztery placówki tj. Minkowska pod dowództwem kpr. „Szczapy”, Krępiecka pod dowództwem „Marsa”, Mełgiewska pod dowództwem „Kreta” i Wiechowska pod dowództwem Stanisławka Władysława. Wszystkie placówki podeszły do stacji kol. Minkowice i tam wodzowie zaczęli nakreślać plan akcji. Należało wybrać oddział szturmowy, który by wdarł się na transport wojskowy niemiecki. Każdy z komendantów placówek nie chciał się zgodzić by z jego placówki była ta grupa szturmowa.
Później nastąpiły spory i mądrowanie tak, że do akcji nie doszło ponieważ transport z wojskiem niemieckim w czasie tej sprzeczki przejechał. Placówki odmaszerowały do domu z niczym Został tylko „Kret”, Piotr Kosmala z kilkoma ludźmi i Stanisławek też z kilkoma ludźmi. Z placówki Minkowskiej zostałem tylko ja sam. Po krótkiej rozmowie postanowiliśmy coś szkopom spsocić. Na służbie jako dyżurny ruchu był wtedy Czerwonka, zdaje mi się, że na imię miał Jan. Był to nasz chłopak, bo należał do AK. „Kret” poszedł do niego do dyżurki by zaczerpnąć informacji. Za kilka minut wybiegł prędko i mówi: z Lublina wyszedł transport z wojskiem robimy, czy nie? Spojrzeliśmy po sobie i policzyliśmy ludzi i uzbrojenie. Było nas szesnastu a uzbrojenie 1 r. k .m, 3 p .m, 5 szt. broni krótkiej a reszta k .b.
Trochę za słabe uzbrojenie i za mało ludzi, odpowiedziałem ja. Wówczas „Kret” począł nakreślać plan akcji i mówi, że główną rolę odegra dyżurny ruchu Czerwonka. Czerwonka ma za zadanie zatrzymać pociąg na stacji, następnie odpiąć wagony ze sprzętem, a reszta należy już do nas, zakończył „Kret”.
„Kret” wyznaczył każdemu zadanie i wziąwszy sobie jednego człowieka poszedł do dyżurnego ruchu, by tam czekać na oficera dyżurnego transportu, który przyjdzie tam by podstemplować postój u dyżurnego ruchu.
Muszę nadmienić, że transporty niemieckie wojskowe były tak formowane, że sprzęt na platformach był przeważnie z przodu, to znaczy za parowozem, a wagony z wojskiem z tyłu, ponieważ Niemcy bali się min i woleli żeby w razie, czego zniszczony został sprzęt niż ludzie. Do maszynisty na parowóz miało wskoczyć dwóch ludzi, a w pobliżu miało być też dwóch, ponieważ z maszynistą w transporcie wojskowym zawsze jeździł jeden żołnierz.
Ja jak i reszta mieliśmy wskoczyć na platformy lub przyczepić się gdzieś na stopniach lub buforach by być niewidocznym. Wsiadanie miało się odbyć, gdy platformy ze sprzętem będą już odpięte.
Spojrzeliśmy na semafor od strony Lublina – otwarty, no zaraz się zacznie, w takim wypadku najgorsze jest oczekiwanie. Bo to i trochę tremy i trochę strachu i czy się uda denerwuje człowieka. Nareszcie pociąg wchodzi na stację, spoglądamy na semafor, od strony Chełma zamknięty, w porządku Czerwonka robi swoje, wstępuje w nas wiara, że robota się uda. Na peron wychodzi dyżurny Czerwonka, pociąg staje. Z wagonu komendanta transportu wychodzi oficer niemiecki w wraz z Czerwonką kierują się do kancelarii dyżurnego. Za chwilę wychodzi sam Czerwonka z latarka i wchodzi między wagony, rozpina je i daje znak latarka do odjazdu. W tym czasie jak był z oficerem niemieckim w kancelarii parowóz już opanowali nasi. Niemcy mieli tylko dwa posterunki wystawione na platformach ze sprzętem i jeden wartownik chodził wzdłuż wagonów ze śpiącym wojskiem.
Pociąg ruszył i my, to znaczy reszta ludzi przyczepiliśmy się gdzie kto mógł i pojechaliśmy w stronę Chełma. „Kret” z kolegą zostali w kancelarii dyżurnego pilnując rozciągniętego na podłodze oficera niemieckiego. Odpiętym pół transportem odjechaliśmy około 2 km. Zatrzymaliśmy się naprzeciw majątku Podzamcze i tam rozbroiliśmy dopiero wartowników. Na stacji nie mogliśmy tego zrobić by nie narobić hałasu, a ciche podejście mogło nie wypaść dobrze i wtedy by wszystko w łeb wzięło. Po rozbrojeniu wartowników zaczęliśmy buszować po niemieckich samochodach. Było tam wszystkiego, można powiedzieć w bród. W międzyczasie dwóch ludzi poszło do majątku po wozy. Przyprowadzili 7 wozów. Załadowaliśmy to wszystko, co zrzucono z wagonów, było tego tyle, że ledwie się to pomieściło na 7 wozach. Pociąg odesłaliśmy na stację z samo ze zdobyczą do lasu. Z broni zdobytej w tej akcji 18 szt. L.M.G, 4 rkm, broni krótkiej nie było, bo każdy z Niemców miał przy sobie. Natomiast amunicji wszelkiego rodzaju było 4 wozy. Mundurów, płaszczy, butów, bielizny, kożuchów i rzeczy osobistych było 3 wozy. Zdobyto też 40 k.b. No i takie rzeczy jak wódka, papierosy, czekolada i inne frykasy też było tego sporo po walizkach żołnierskich.
Po rozwiezieniu wszystkiego na meliny, po dwóch dniach powróciliśmy do domu. Na mnie osobiście ta akcja zrobiła wrażenie jak najlepsze, chociaż miałem trochę pietra, ponieważ spotkałem się z Niemcami po raz pierwszy, to jednak przekonałem się, że „nie taki diabeł straszny jak go malują”.
Prawdopodobnie komendant tego transportu nie był w stopniu majora o został rozstrzelany, bo ta akcja odbyła się bez jednego strzału.
Na początku kwietnia 1944 roku rozeszła się wiadomość, że można się dostać do oddziału lotnego. Mnie to najlepiej odpowiadało, bo się ukrywałem przed Niemcami, ponieważ uciekłem z junaków. Zgłosiłem się pierwszy i od razu zostałem wciągnięty do grupy, która miała opuścić placówkę. Z naszej placówki zgłosiło się 7 ludzi tj.: kpr. „Groźny”, ja, „Jeleń”, brat „Jelenia”, jeżeli sobie przypominam „Młody”, „Polny” Tadeusz Ostoński, „Rabin” Górny Lesław i jeszcze jeden, którego pseudonimu nie pamiętam. Placówka zaopatrzyła nas jako tako w broń i mundury i pewnego wieczoru wzięliśmy dwie furmanki i pojechaliśmy na punkt zborny do Bystrzejewic. Tam połączyliśmy się z ludźmi z placówki Krępiec i placówki Bystrzejewice. Komendę objął sierżant Okrzeja. Pierwsze kwatery zajęliśmy w kol. Jadwisin. Wszystko było w jak najlepszym porządku, tylko brzuchy nasze były niezadowolone, bo nie byliśmy zaprowiantowani. Rankiem posterunki zauważyły, że w sąsiedniej wsi są Niemcy. Była to tak zwana ekspedycja karna, która rekwirowała chłopom bydło. Wówczas „Okrzeja” odesłał wozy do domu, a nas w szyku rozwiniętym bojowym wyprowadził do lasu pobliskiego (około 2 km).
Dotarliśmy do samotnego zabudowania w lesie była to już wieś Mętów. Tam już nas oczekiwali ludzie z oddziału. Ja miałem osobliwe szczęście, bo spotkałem tam Tadeusza Limanowskiego, pseudonim „Miłosz”, którego znałem z obozów Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego sprzed wojny. „Miłosz” pochodził z Bychawy. Był tam też „Wilk”, który śpiewał piosenki. Z naszej placówki Minkowskiej zgłosiło się 7 ludzi, a jak na kwaterach w Jadwisinie dowiedzieli się, że w sąsiedniej wsi są Niemcy, to trzech od razu się przestraszyło i wrócili do domu. Zostałem ja, „Groźny”, „Polny” i „Jeleń”. Około godziny 15-tej przyjechał por. „Nerwa” z oddziału i pomaszerowaliśmy w nieznane. Pomęczyliśmy się porządnie, bo dopiero około 21-szej stanęliśmy na kwaterach w Żukowi. W brzuchach niemiłosiernie burczało, bo kolacji też nie dostaliśmy.
Na drugi dzień nakarmieni sowicie stanęliśmy na zbiórce. Zaczął się przydział do plutonów. Mnie przydzielili do I plutonu podchor. „Szwarca”. I wtedy już zaczęło się normalne życie partyzanckie. Podchor. „Szwarc” ze względu na chorobę opuścił oddział po moim przybyciu za kilka dni, a dowództwo I plutonu objął pchor. Natar. Po jakimś czasie około tygodnia, sierż. Okrzeja zaczął nas uczyć wojaczki. Najwięcej choler pod jego adresem sypało się w czasie ćwiczenia szermierki. To jedno pchnij, dwoma pchnij i postawa długo nam zostało w pamięci.
Pewnego dnia zajęliśmy kwatery w kol. Barak. Nam przypadła kwatera u gospodyni w podeszłym wieku i bardzo niechlujnie wyglądającej. Muszę nadmienić, że w plutonie nie było stałego kucharza i posiłki przyrządzaliśmy kolejno. Wiadomo, jakie każdy z nas posiadał umiejętności kulinarne. Ale i na to jakoś się radziło. Po prostu szło się po wsi i wyłapywało ze dwie czyściejsze kobiety i one gotowały nam jedzenie wraz z gospodynią, u której się kwaterowało. Tego dnia na kwaterze u brudnej gosposi na Barakach wypadło na mnie gotowanie obiadu. Koledzy od razu sobie zastrzegli, żeby gosposia nie dotykała się do kuchni. Pobiegłem na wieś by coś upolować, ale wróciłem z niczym. Bo Baraki była to wieś nieduża i z innych plutonów wcześniej o tym pomyśleli i co lepsze kucharki poszły gotować do innych plutonów. Postanowiłem sam przyrządzić obiad, większość głosowała za kartoflami z sosem.
Poszedłem do gospodyni po kartofle, bo kartofli żeśmy ze sobą nie wzięli, a ona mówi, że ma mało i nie da. Pal cię licho, nie będę się darł z babą. Poszedłem do „Franka” podoficera prowiantowego, dał mi mąki i zamiast kartofli do sosu robię kluski. Zagnieść jakoś zagniotłem, teraz trzeba brać się za gotowanie. Nastawiłem gar wody, wrzuciłem kluski i palę kuchni aż huczy. No wreszcie zagotowało się. Zaglądam do garnka, a tak jedna duża kluska w całym garnku. Co tu dalej robić? Nie namyślając się wiele wyciągam to z gara, kroję na drobne kawałeczki i przypiekam na tłuszczu, ponieważ to ciasto było surowe. Z tak przygotowanym obiadem czekam aż przyjdą chłopaki z ćwiczeń. Wreszcie są i krzyczą dawaj jeść. Podaję, spróbował jeden, drugi i jak nie wrzasną, coś ty tu cholero nam nawarzył. To całe szczęście, że sosu zrobiłem dużo i mięsa w nim było sporo, więc jako tako głód zaspokoili. Zapomnieliśmy tylko o jednym „Gigancie” (Jan Karpacki), który tego dnia pojechał gdzieś z por. „Muchą”. „Gigant” wrócił przed wieczorem jak było już pogotowie marszowe. (A muszę nadmienić, że był to chłopak przy apetycie). Gdy tylko przestąpił próg kwatery, krzyczy dawaj jeść. Mówię mu, że sosu i mięsa jest sporo to Ci zaraz dam. Zajrzał do garnka i mówi, co to jest to przecież za mało, jak chleba nie będzie do tego. Chleba rzeczywiście nie było. Więc mu mówię, że są kluski tylko trochę niedogotowane. Dawaj jakie są, nałożyłem mu michę, ze 2 litry zjadł. Pytam się czy dołożyć, dawaj. Powtórzyłem porcję, zjadł. Zadowolony bardzo wyszedł z kwatery. Za parę minut odjechaliśmy z Baraków. Gdy przyjechaliśmy na nowe kwatery „Gigant” wił się w boleściach. Przyszedł „Żorż” lekarz oddziałowy (Niemiec) z Tanią sanitariuszką (Rosjanka) zrobili konsylium zaaplikowali leki i poszli. Na drugi dzień „Gigant” więcej czasu spędzał ze spuszczonymi portkami za stodołą niż na kwaterze.
Przysięgę składałem 2 listopada 1943 r. Przebieg przysięgi był bardzo uroczysty bośmy ją składali na mogile powstańców polskich z 1863 r. Mogiła ta znajduje się w Państwowym lesie Minkowskim. Należałem do plutonu 10a. Po zaprzysiężeniu działalność moja ograniczała się do zbierania broni, umundurowania i kolportowania prasy podziemnej oraz wystawiania w nocy posterunków obserwacyjno-alarmowych. Bo w tym czasie każda placówka ubezpieczała się w ten sposób przed łapankami i aresztowaniami.
W lutym, względnie na początku marca 1944 r. trafił się nam trochę lepszy kąsek – a mianowicie:
Okoliczne placówki w porozumieniu z dowództwem obwodu postanowiły, jak się wówczas mówiło, zrobić robotę na stacji kolejowej w Minkowicach. Zebrało nas się cztery placówki tj. Minkowska pod dowództwem kpr. „Szczapy”, Krępiecka pod dowództwem „Marsa”, Mełgiewska pod dowództwem „Kreta” i Wiechowska pod dowództwem Stanisławka Władysława. Wszystkie placówki podeszły do stacji kol. Minkowice i tam wodzowie zaczęli nakreślać plan akcji. Należało wybrać oddział szturmowy, który by wdarł się na transport wojskowy niemiecki. Każdy z komendantów placówek nie chciał się zgodzić by z jego placówki była ta grupa szturmowa.
Później nastąpiły spory i mądrowanie tak, że do akcji nie doszło ponieważ transport z wojskiem niemieckim w czasie tej sprzeczki przejechał. Placówki odmaszerowały do domu z niczym Został tylko „Kret”, Piotr Kosmala z kilkoma ludźmi i Stanisławek też z kilkoma ludźmi. Z placówki Minkowskiej zostałem tylko ja sam. Po krótkiej rozmowie postanowiliśmy coś szkopom spsocić. Na służbie jako dyżurny ruchu był wtedy Czerwonka, zdaje mi się, że na imię miał Jan. Był to nasz chłopak, bo należał do AK. „Kret” poszedł do niego do dyżurki by zaczerpnąć informacji. Za kilka minut wybiegł prędko i mówi: z Lublina wyszedł transport z wojskiem robimy, czy nie? Spojrzeliśmy po sobie i policzyliśmy ludzi i uzbrojenie. Było nas szesnastu a uzbrojenie 1 r. k .m, 3 p .m, 5 szt. broni krótkiej a reszta k .b.
Trochę za słabe uzbrojenie i za mało ludzi, odpowiedziałem ja. Wówczas „Kret” począł nakreślać plan akcji i mówi, że główną rolę odegra dyżurny ruchu Czerwonka. Czerwonka ma za zadanie zatrzymać pociąg na stacji, następnie odpiąć wagony ze sprzętem, a reszta należy już do nas, zakończył „Kret”.
„Kret” wyznaczył każdemu zadanie i wziąwszy sobie jednego człowieka poszedł do dyżurnego ruchu, by tam czekać na oficera dyżurnego transportu, który przyjdzie tam by podstemplować postój u dyżurnego ruchu.
Muszę nadmienić, że transporty niemieckie wojskowe były tak formowane, że sprzęt na platformach był przeważnie z przodu, to znaczy za parowozem, a wagony z wojskiem z tyłu, ponieważ Niemcy bali się min i woleli żeby w razie, czego zniszczony został sprzęt niż ludzie. Do maszynisty na parowóz miało wskoczyć dwóch ludzi, a w pobliżu miało być też dwóch, ponieważ z maszynistą w transporcie wojskowym zawsze jeździł jeden żołnierz.
Ja jak i reszta mieliśmy wskoczyć na platformy lub przyczepić się gdzieś na stopniach lub buforach by być niewidocznym. Wsiadanie miało się odbyć, gdy platformy ze sprzętem będą już odpięte.
Spojrzeliśmy na semafor od strony Lublina – otwarty, no zaraz się zacznie, w takim wypadku najgorsze jest oczekiwanie. Bo to i trochę tremy i trochę strachu i czy się uda denerwuje człowieka. Nareszcie pociąg wchodzi na stację, spoglądamy na semafor, od strony Chełma zamknięty, w porządku Czerwonka robi swoje, wstępuje w nas wiara, że robota się uda. Na peron wychodzi dyżurny Czerwonka, pociąg staje. Z wagonu komendanta transportu wychodzi oficer niemiecki w wraz z Czerwonką kierują się do kancelarii dyżurnego. Za chwilę wychodzi sam Czerwonka z latarka i wchodzi między wagony, rozpina je i daje znak latarka do odjazdu. W tym czasie jak był z oficerem niemieckim w kancelarii parowóz już opanowali nasi. Niemcy mieli tylko dwa posterunki wystawione na platformach ze sprzętem i jeden wartownik chodził wzdłuż wagonów ze śpiącym wojskiem.
Pociąg ruszył i my, to znaczy reszta ludzi przyczepiliśmy się gdzie kto mógł i pojechaliśmy w stronę Chełma. „Kret” z kolegą zostali w kancelarii dyżurnego pilnując rozciągniętego na podłodze oficera niemieckiego. Odpiętym pół transportem odjechaliśmy około 2 km. Zatrzymaliśmy się naprzeciw majątku Podzamcze i tam rozbroiliśmy dopiero wartowników. Na stacji nie mogliśmy tego zrobić by nie narobić hałasu, a ciche podejście mogło nie wypaść dobrze i wtedy by wszystko w łeb wzięło. Po rozbrojeniu wartowników zaczęliśmy buszować po niemieckich samochodach. Było tam wszystkiego, można powiedzieć w bród. W międzyczasie dwóch ludzi poszło do majątku po wozy. Przyprowadzili 7 wozów. Załadowaliśmy to wszystko, co zrzucono z wagonów, było tego tyle, że ledwie się to pomieściło na 7 wozach. Pociąg odesłaliśmy na stację z samo ze zdobyczą do lasu. Z broni zdobytej w tej akcji 18 szt. L.M.G, 4 rkm, broni krótkiej nie było, bo każdy z Niemców miał przy sobie. Natomiast amunicji wszelkiego rodzaju było 4 wozy. Mundurów, płaszczy, butów, bielizny, kożuchów i rzeczy osobistych było 3 wozy. Zdobyto też 40 k.b. No i takie rzeczy jak wódka, papierosy, czekolada i inne frykasy też było tego sporo po walizkach żołnierskich.
Po rozwiezieniu wszystkiego na meliny, po dwóch dniach powróciliśmy do domu. Na mnie osobiście ta akcja zrobiła wrażenie jak najlepsze, chociaż miałem trochę pietra, ponieważ spotkałem się z Niemcami po raz pierwszy, to jednak przekonałem się, że „nie taki diabeł straszny jak go malują”.
Prawdopodobnie komendant tego transportu nie był w stopniu majora o został rozstrzelany, bo ta akcja odbyła się bez jednego strzału.
Na początku kwietnia 1944 roku rozeszła się wiadomość, że można się dostać do oddziału lotnego. Mnie to najlepiej odpowiadało, bo się ukrywałem przed Niemcami, ponieważ uciekłem z junaków. Zgłosiłem się pierwszy i od razu zostałem wciągnięty do grupy, która miała opuścić placówkę. Z naszej placówki zgłosiło się 7 ludzi tj.: kpr. „Groźny”, ja, „Jeleń”, brat „Jelenia”, jeżeli sobie przypominam „Młody”, „Polny” Tadeusz Ostoński, „Rabin” Górny Lesław i jeszcze jeden, którego pseudonimu nie pamiętam. Placówka zaopatrzyła nas jako tako w broń i mundury i pewnego wieczoru wzięliśmy dwie furmanki i pojechaliśmy na punkt zborny do Bystrzejewic. Tam połączyliśmy się z ludźmi z placówki Krępiec i placówki Bystrzejewice. Komendę objął sierżant Okrzeja. Pierwsze kwatery zajęliśmy w kol. Jadwisin. Wszystko było w jak najlepszym porządku, tylko brzuchy nasze były niezadowolone, bo nie byliśmy zaprowiantowani. Rankiem posterunki zauważyły, że w sąsiedniej wsi są Niemcy. Była to tak zwana ekspedycja karna, która rekwirowała chłopom bydło. Wówczas „Okrzeja” odesłał wozy do domu, a nas w szyku rozwiniętym bojowym wyprowadził do lasu pobliskiego (około 2 km).
Dotarliśmy do samotnego zabudowania w lesie była to już wieś Mętów. Tam już nas oczekiwali ludzie z oddziału. Ja miałem osobliwe szczęście, bo spotkałem tam Tadeusza Limanowskiego, pseudonim „Miłosz”, którego znałem z obozów Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego sprzed wojny. „Miłosz” pochodził z Bychawy. Był tam też „Wilk”, który śpiewał piosenki. Z naszej placówki Minkowskiej zgłosiło się 7 ludzi, a jak na kwaterach w Jadwisinie dowiedzieli się, że w sąsiedniej wsi są Niemcy, to trzech od razu się przestraszyło i wrócili do domu. Zostałem ja, „Groźny”, „Polny” i „Jeleń”. Około godziny 15-tej przyjechał por. „Nerwa” z oddziału i pomaszerowaliśmy w nieznane. Pomęczyliśmy się porządnie, bo dopiero około 21-szej stanęliśmy na kwaterach w Żukowi. W brzuchach niemiłosiernie burczało, bo kolacji też nie dostaliśmy.
Na drugi dzień nakarmieni sowicie stanęliśmy na zbiórce. Zaczął się przydział do plutonów. Mnie przydzielili do I plutonu podchor. „Szwarca”. I wtedy już zaczęło się normalne życie partyzanckie. Podchor. „Szwarc” ze względu na chorobę opuścił oddział po moim przybyciu za kilka dni, a dowództwo I plutonu objął pchor. Natar. Po jakimś czasie około tygodnia, sierż. Okrzeja zaczął nas uczyć wojaczki. Najwięcej choler pod jego adresem sypało się w czasie ćwiczenia szermierki. To jedno pchnij, dwoma pchnij i postawa długo nam zostało w pamięci.
Pewnego dnia zajęliśmy kwatery w kol. Barak. Nam przypadła kwatera u gospodyni w podeszłym wieku i bardzo niechlujnie wyglądającej. Muszę nadmienić, że w plutonie nie było stałego kucharza i posiłki przyrządzaliśmy kolejno. Wiadomo, jakie każdy z nas posiadał umiejętności kulinarne. Ale i na to jakoś się radziło. Po prostu szło się po wsi i wyłapywało ze dwie czyściejsze kobiety i one gotowały nam jedzenie wraz z gospodynią, u której się kwaterowało. Tego dnia na kwaterze u brudnej gosposi na Barakach wypadło na mnie gotowanie obiadu. Koledzy od razu sobie zastrzegli, żeby gosposia nie dotykała się do kuchni. Pobiegłem na wieś by coś upolować, ale wróciłem z niczym. Bo Baraki była to wieś nieduża i z innych plutonów wcześniej o tym pomyśleli i co lepsze kucharki poszły gotować do innych plutonów. Postanowiłem sam przyrządzić obiad, większość głosowała za kartoflami z sosem.
Poszedłem do gospodyni po kartofle, bo kartofli żeśmy ze sobą nie wzięli, a ona mówi, że ma mało i nie da. Pal cię licho, nie będę się darł z babą. Poszedłem do „Franka” podoficera prowiantowego, dał mi mąki i zamiast kartofli do sosu robię kluski. Zagnieść jakoś zagniotłem, teraz trzeba brać się za gotowanie. Nastawiłem gar wody, wrzuciłem kluski i palę kuchni aż huczy. No wreszcie zagotowało się. Zaglądam do garnka, a tak jedna duża kluska w całym garnku. Co tu dalej robić? Nie namyślając się wiele wyciągam to z gara, kroję na drobne kawałeczki i przypiekam na tłuszczu, ponieważ to ciasto było surowe. Z tak przygotowanym obiadem czekam aż przyjdą chłopaki z ćwiczeń. Wreszcie są i krzyczą dawaj jeść. Podaję, spróbował jeden, drugi i jak nie wrzasną, coś ty tu cholero nam nawarzył. To całe szczęście, że sosu zrobiłem dużo i mięsa w nim było sporo, więc jako tako głód zaspokoili. Zapomnieliśmy tylko o jednym „Gigancie” (Jan Karpacki), który tego dnia pojechał gdzieś z por. „Muchą”. „Gigant” wrócił przed wieczorem jak było już pogotowie marszowe. (A muszę nadmienić, że był to chłopak przy apetycie). Gdy tylko przestąpił próg kwatery, krzyczy dawaj jeść. Mówię mu, że sosu i mięsa jest sporo to Ci zaraz dam. Zajrzał do garnka i mówi, co to jest to przecież za mało, jak chleba nie będzie do tego. Chleba rzeczywiście nie było. Więc mu mówię, że są kluski tylko trochę niedogotowane. Dawaj jakie są, nałożyłem mu michę, ze 2 litry zjadł. Pytam się czy dołożyć, dawaj. Powtórzyłem porcję, zjadł. Zadowolony bardzo wyszedł z kwatery. Za parę minut odjechaliśmy z Baraków. Gdy przyjechaliśmy na nowe kwatery „Gigant” wił się w boleściach. Przyszedł „Żorż” lekarz oddziałowy (Niemiec) z Tanią sanitariuszką (Rosjanka) zrobili konsylium zaaplikowali leki i poszli. Na drugi dzień „Gigant” więcej czasu spędzał ze spuszczonymi portkami za stodołą niż na kwaterze.
Gdy powstał zwiad konny trzeba było więcej paszy dla koni. Wówczas po śmierci pchor. „Baśki” dowódcą zwiadu był kpr. „Groźny”. Pewnego dnia przychodzi do pchor. „Natara” kpr. Groźny żeby mnie puścił po owies dla koni. Założyliśmy konie do wozu i pojechaliśmy, na drodze przysiadł się kpr. „Łyżka”. Pojechaliśmy do majątku Osmolicie. Po załadowaniu owsa kpr. „Łyżka” stwierdził, że należałoby coś przekąsić i czymś przepłukać dorzucił kpr. „Groźny”. „Łyżka” poszedł do kuchni i za chwilę poproszono nas z kpr. Groźnym. Podano jedzenie, ja zacząłem jeść nie patrząc aż szarża pierwsza zacznie, Wtedy Łyżka mówi, poczekaj zaraz coś przyniosą. Za chwilę zjawił się gość z bańką, postawił ją na stole i przysiadł się do nas. „Łyżka” nalał po szklanie. Wypił pierwszy, potem „Groźny” wychylił, i mówi pij. Wziąłem szklankę i zacząłem pić. Po kilku łykach zakrztusiłem się, bo piłem jak wódkę a to był spirytus. Obaj kaprale popili zdrowo no i mnie nic nie brakowało. Gdyśmy przyjechali na kwatery obaj spali na workach z owsem a ja ledwo zszedłem z wozu. Na drugi dzień do raportu. Ze względu, że byłem najmłodszy z nich dostałem porządną burę od por. Nerwy, a na zakończenie powiedział mi, że jak się napiję to mam oczy jak cielę. Tak jest panie por. odpowiedziałem. Obaj kaprale też otrzymali karę, jaką to nie wiem. Tylko już więcej z nimi po owies nie jeździłem, bo powiedzieli, że jestem głupi bo zawiozłem ich do oddziału śpiących.
Zbliżały się Zielone Święta, chciałem być na święta w domu. Doprowadziłem swoją garderobę do połysku i zameldowałem się u por. „Nerwy” z prośbą o urlop. Załatwiony zostałem odmownie, ponieważ por. „Nerwa” udzielił już urlopu „Bohunowi”, „Groźnemu”, „Kmicicowi” i „Lisowi”, a wszystkich przecież nie mógł puścić. Byli to ludzie z moich stron. Żal mi było, że nie pojadę z nimi, ale por. „Nerwa” obiecał, że jak oni wrócą to puści mnie. Ale wynagrodzony zostałem przez zbieg okoliczności, a mianowicie:
W zieloną sobotę kwaterowaliśmy bodajże w Romanowie, jest to nieduża wioska koło samej Bychawy. Rano jak zwykle zasiedliśmy do śniadania. W czasie spożywania posiłku wpada do nas goniec por. „Nerwy” „Rekrut” i melduje pchor. „Natarowi” żeby zarządził pogotowie marszowe dla naszego plutonu. Pytany co i po co. Okazuje się, że pojedziemy na szkopów, z którymi walczą już placówki i nie mogą sobie poradzić, więc przysłali po pomoc naszego dowódcy. Akcja ta toczyła się we wsi Zielona i Piotrkówek. W bardzo szybkim tempie siedzieliśmy na wozach czekając na rozkaz odjazdu. Zaraz nadeszli por. Mucha i sierż. Okrzeja i pojechaliśmy. Na miejsce zajechaliśmy bardzo szybko. Wozy zostały koło lasu, a my pomaszerowaliśmy bliżej szosy. Sierż.. Okrzeja rozwinął nas w tyralierę, zaczęliśmy się posuwać skokami do przodu.
Niemcy leżeli po przeciwnej stronie szosy w rowie i prażyli do placówek, które były na polu i nie posuwały się do przodu. Pchor. „Natar” zorientował się w sytuacji i dał nam rozkaz by jak najszybciej dotrzeć do szosy. Osłaniając się nawzajem posuwaliśmy się szybko do szosy. W pewnej chwili usłyszałem dość głośny huk o wiele głośniejszy jak strzał karabinowy, myślę, co to może być. Oglądam się do tyłu i widzę za sobą chłopa w kapeluszu i boso, który ma coś w rękach i z tego strzela. Okazało się, że była to krócica, czyli urżnięty karabin. Gdy dotarliśmy do szosy wtedy pchor. „Natar” dał rozkaz pchor. „Gryfowi”, który był z r. k.m. by osłaniał „Nerona” i mnie jak będziemy przeszukiwali szosę. „Neron” i ja posunęliśmy się rowem z 50 m. dalej od strzelających szkopów i wtedy przeskoczyliśmy szosę by ostrzelać ich z boku. Po kilku strzałach ryknąłem ile tylko sił miałem no to hande hoch. Prawie w tym samym czasie por. „Mucha” wyskoczył na szosę i powtórzył wezwanie do poddania. Szkopy myśląc, że są otoczeni podnieśli łapy do góry. Natarcie nasze nie trwało więcej jak 20 minut. Zabito 4 Niemców, wzięto do niewoli 17-stu. W czasie rozbrajania trzech szkopów chciało uciec, ale bystre oko „Nerona” zauważyło to i puściliśmy się obaj za nimi i złapali.
Gdy wróciliśmy z Neronem z ujętymi szkopami trupy były już rozebrane do naga, tylko gołe dupy błyszczały do słońca, to chłopi z tamtejszej placówki zrobili swoją robotę.
Ja w tej akcji zdobyłem pistolet Walter P-36 i KB., i francuski P.M. kal.7,35. Chciałem jeszcze wziąć spodnie, bo szkop miał skórzane, ale pełno w nich było gliny, więc zaniechałem. Zabrał ich jakiś chłop z placówki. Jeńców załadowaliśmy na wozy i powozili w terenie, żeby zgłupieli gdzie są, a potem na rozkaz dowództwa rozebrali do bielizny. Pchor. „Jerzy” palnął im mówkę i puściliśmy ich żywych żądając by nie mścili się na ludności cywilnej i żeby w zwartej kolumnie weszli do Lublina. Tak więc, zamiast urlopu była walka z Niemcami, z której byłem bardziej zadowolony niż z urlopu. Pistoletem nie cieszyłem się długo, bo jak przyjechał do nas dowódca batalionu kpt. „Młot”, to por. „Nerwa” podarował go kapitanowi. A mnie dał szmitwessona i baretkę włoską, mówiąc że pierwszy pistolet, który wpadnie w nasze ręce będzie mój. Po powrocie do oddziału wszyscy uważali nas za szczęśliwców, że nam a nie im przyszło spotkać się z Niemcami. Bo i tak było. Uważaliśmy się za lepszych żołnierzy, że por. „Nerwa” powierzył nam to nam, a nie innym. Trzeba było każdemu koledze z osobna opowiadać ze szczegółami przebieg akcji aż do znudzenia. Po tej lekcji, życie w oddziale popłynęło znów normalnym biegiem. Moim marzeniem no nie tylko moim, bo wielu z nas o tym marzyło by mieć takie uzbrojenie jak ma por. „Nerwa”. Por. „Nerwa” miał M.P i pistolet T.T., ale ja musiałem czekać na to aż do lipca.
Na początku czerwca oddział nasz przeniósł w okolice Piask. Zakwaterowaliśmy we wsi Brzezince. Pamiętam była niedziela. „Neron” z Zosią Gruzińską, bo u nich stał na kwaterze nasz pluton, zrobili obiad o jakim się nie marzyło. Po obiedzie około godziny 15-tej wyjechaliśmy do pobliskiego lasu Dominowskiego. Tam już był oddział Rysia, W wyznaczonym miejscu postawiliśmy wozy i otrzymaliśmy rozkaz do urządzenia się w lesie, ponieważ mamy kwaterować w lesie. Staliśmy w lesie przez dwie doby. Domyślaliśmy się, że coś się święci a pewnego to nikt nie wiedział. Chodziły pogłoski, że czekamy na pociąg z więźniami, który miał nadejść z Kowla. Ale pociągu z więźniami nie doczekaliśmy się i oddział przeniósł się do wsi Emilianów i nasz I pluton dostał zadanie zrobienia zasadzki na sztrajfę pilnującą torów kolejowych. Około godziny 4-tej podeszliśmy do stacji kol. Dominów i tam por. „Mucha” i pchor. „Natar” wybrali miejsce na zasadzką i rozstawili nas.
Ja byłem z tego terenu i por. „Mucha” wyznaczył mi rozpoznanie sztrajfy, w jakim szyku idą. Udałem się więc, na rozpoznanie, karabin zostawiłem pod opieką „Chanowi” a sam tylko z pistoletem. Stanowisko obserwacyjne zająłem a zbożu naprzeciw blokady po południowej stronie toru. Czekałem ze 3 godziny, kryjąc się przed przechodniami z dwóch względów, by nie zdradzić zamierzonej akcji i żeby mnie kto nie poznał, ponieważ tamtejsi ludzie mnie znali.
Zbliżały się Zielone Święta, chciałem być na święta w domu. Doprowadziłem swoją garderobę do połysku i zameldowałem się u por. „Nerwy” z prośbą o urlop. Załatwiony zostałem odmownie, ponieważ por. „Nerwa” udzielił już urlopu „Bohunowi”, „Groźnemu”, „Kmicicowi” i „Lisowi”, a wszystkich przecież nie mógł puścić. Byli to ludzie z moich stron. Żal mi było, że nie pojadę z nimi, ale por. „Nerwa” obiecał, że jak oni wrócą to puści mnie. Ale wynagrodzony zostałem przez zbieg okoliczności, a mianowicie:
W zieloną sobotę kwaterowaliśmy bodajże w Romanowie, jest to nieduża wioska koło samej Bychawy. Rano jak zwykle zasiedliśmy do śniadania. W czasie spożywania posiłku wpada do nas goniec por. „Nerwy” „Rekrut” i melduje pchor. „Natarowi” żeby zarządził pogotowie marszowe dla naszego plutonu. Pytany co i po co. Okazuje się, że pojedziemy na szkopów, z którymi walczą już placówki i nie mogą sobie poradzić, więc przysłali po pomoc naszego dowódcy. Akcja ta toczyła się we wsi Zielona i Piotrkówek. W bardzo szybkim tempie siedzieliśmy na wozach czekając na rozkaz odjazdu. Zaraz nadeszli por. Mucha i sierż. Okrzeja i pojechaliśmy. Na miejsce zajechaliśmy bardzo szybko. Wozy zostały koło lasu, a my pomaszerowaliśmy bliżej szosy. Sierż.. Okrzeja rozwinął nas w tyralierę, zaczęliśmy się posuwać skokami do przodu.
Niemcy leżeli po przeciwnej stronie szosy w rowie i prażyli do placówek, które były na polu i nie posuwały się do przodu. Pchor. „Natar” zorientował się w sytuacji i dał nam rozkaz by jak najszybciej dotrzeć do szosy. Osłaniając się nawzajem posuwaliśmy się szybko do szosy. W pewnej chwili usłyszałem dość głośny huk o wiele głośniejszy jak strzał karabinowy, myślę, co to może być. Oglądam się do tyłu i widzę za sobą chłopa w kapeluszu i boso, który ma coś w rękach i z tego strzela. Okazało się, że była to krócica, czyli urżnięty karabin. Gdy dotarliśmy do szosy wtedy pchor. „Natar” dał rozkaz pchor. „Gryfowi”, który był z r. k.m. by osłaniał „Nerona” i mnie jak będziemy przeszukiwali szosę. „Neron” i ja posunęliśmy się rowem z 50 m. dalej od strzelających szkopów i wtedy przeskoczyliśmy szosę by ostrzelać ich z boku. Po kilku strzałach ryknąłem ile tylko sił miałem no to hande hoch. Prawie w tym samym czasie por. „Mucha” wyskoczył na szosę i powtórzył wezwanie do poddania. Szkopy myśląc, że są otoczeni podnieśli łapy do góry. Natarcie nasze nie trwało więcej jak 20 minut. Zabito 4 Niemców, wzięto do niewoli 17-stu. W czasie rozbrajania trzech szkopów chciało uciec, ale bystre oko „Nerona” zauważyło to i puściliśmy się obaj za nimi i złapali.
Gdy wróciliśmy z Neronem z ujętymi szkopami trupy były już rozebrane do naga, tylko gołe dupy błyszczały do słońca, to chłopi z tamtejszej placówki zrobili swoją robotę.
Ja w tej akcji zdobyłem pistolet Walter P-36 i KB., i francuski P.M. kal.7,35. Chciałem jeszcze wziąć spodnie, bo szkop miał skórzane, ale pełno w nich było gliny, więc zaniechałem. Zabrał ich jakiś chłop z placówki. Jeńców załadowaliśmy na wozy i powozili w terenie, żeby zgłupieli gdzie są, a potem na rozkaz dowództwa rozebrali do bielizny. Pchor. „Jerzy” palnął im mówkę i puściliśmy ich żywych żądając by nie mścili się na ludności cywilnej i żeby w zwartej kolumnie weszli do Lublina. Tak więc, zamiast urlopu była walka z Niemcami, z której byłem bardziej zadowolony niż z urlopu. Pistoletem nie cieszyłem się długo, bo jak przyjechał do nas dowódca batalionu kpt. „Młot”, to por. „Nerwa” podarował go kapitanowi. A mnie dał szmitwessona i baretkę włoską, mówiąc że pierwszy pistolet, który wpadnie w nasze ręce będzie mój. Po powrocie do oddziału wszyscy uważali nas za szczęśliwców, że nam a nie im przyszło spotkać się z Niemcami. Bo i tak było. Uważaliśmy się za lepszych żołnierzy, że por. „Nerwa” powierzył nam to nam, a nie innym. Trzeba było każdemu koledze z osobna opowiadać ze szczegółami przebieg akcji aż do znudzenia. Po tej lekcji, życie w oddziale popłynęło znów normalnym biegiem. Moim marzeniem no nie tylko moim, bo wielu z nas o tym marzyło by mieć takie uzbrojenie jak ma por. „Nerwa”. Por. „Nerwa” miał M.P i pistolet T.T., ale ja musiałem czekać na to aż do lipca.
Na początku czerwca oddział nasz przeniósł w okolice Piask. Zakwaterowaliśmy we wsi Brzezince. Pamiętam była niedziela. „Neron” z Zosią Gruzińską, bo u nich stał na kwaterze nasz pluton, zrobili obiad o jakim się nie marzyło. Po obiedzie około godziny 15-tej wyjechaliśmy do pobliskiego lasu Dominowskiego. Tam już był oddział Rysia, W wyznaczonym miejscu postawiliśmy wozy i otrzymaliśmy rozkaz do urządzenia się w lesie, ponieważ mamy kwaterować w lesie. Staliśmy w lesie przez dwie doby. Domyślaliśmy się, że coś się święci a pewnego to nikt nie wiedział. Chodziły pogłoski, że czekamy na pociąg z więźniami, który miał nadejść z Kowla. Ale pociągu z więźniami nie doczekaliśmy się i oddział przeniósł się do wsi Emilianów i nasz I pluton dostał zadanie zrobienia zasadzki na sztrajfę pilnującą torów kolejowych. Około godziny 4-tej podeszliśmy do stacji kol. Dominów i tam por. „Mucha” i pchor. „Natar” wybrali miejsce na zasadzką i rozstawili nas.
Ja byłem z tego terenu i por. „Mucha” wyznaczył mi rozpoznanie sztrajfy, w jakim szyku idą. Udałem się więc, na rozpoznanie, karabin zostawiłem pod opieką „Chanowi” a sam tylko z pistoletem. Stanowisko obserwacyjne zająłem a zbożu naprzeciw blokady po południowej stronie toru. Czekałem ze 3 godziny, kryjąc się przed przechodniami z dwóch względów, by nie zdradzić zamierzonej akcji i żeby mnie kto nie poznał, ponieważ tamtejsi ludzie mnie znali.
Około godz.. 9 Niemcy nadeszli. Zatrzymali się chwilę przy blokadzie poczym ruszyli dalej. Ja wycofałem się tak by być im zawsze z przodu około 50 m. Szli oni marszem ubezpieczonym, po dwóch poza żywopłotem ze świerku z jednej i drugiej strony toru w odległości około 50 m od głównego oddziału, który szedł torem. Gdy dokładnie rozpoznałem, rozstawienie szkopów w marszu, prędko wycofałem się i pobiegłem do por. „Muchy” i zameldowałem, w jakim szyku idą. Por. „Mucha” rozkazał mi bym się zajął tymi co idą po południowej stronie toru, to znaczy po tej stronie co jest zasadzka, dając mi „Nila” z Bergmanem, „Chana” z k.b. i „Leonidasa” z k.b. Ja byłem z k.b. i z pistoletem typu szmitwesson. Mieliśmy rozkaz przepuścić ich by zaatakowali ich z tyłu by główna grupa podeszła pod lufy zasadzki. Por. Mucha miał wyskoczyć i wezwać szkopów do poddania, jeśli by nie chcieli się poddać, miał ostrzelać a dopiero my mieliśmy otworzyć ogień. Tymczasem stało się inaczej. Ci Niemcy, którzy szli poza żywopłotem zauważyli nas gdy nas mijali, ponieważ krzaki były rzadkie i zaczęli uciekać. Zauważyłem to i wystrzeliłem z pistoletu ponieważ odległość była mała około 5 m, jeden padł, drugiego załatwił Nil z Bergmanem. Ten, którego ja trafiłem poderwał się jeszcze i wtedy „Chan” dołożył mu z k.b.
Po naszych strzałach otworzyła ogień główna zasadzka do grupy szkopów na torze. Wszystko by było dobrze gdyby się nie zaciął r.k.m. Pociska, który był ustawiony po północnej stronie toru i miał za zadanie prowadzić ogień wzdłuż toru. Po gwałtownej strzelaninie nastąpiła cisza. Na torze nie było Niemców, zwiali zostawiając ślady krwi, któryś był ranny.
Pchor. Gryf, któremu ten się zaciął r.k.m był wściekły i chciał ich gonić, ale por. Mucha zabronił. Zabiliśmy dwóch szkopów, zdobywając 2 kb. Z amunicją. Nil dostał rykoszetem. Opuściliśmy miejsce zasadzki, klnąc jeden drugiego, żebyś zrobił tak, to by się udało, a ty żebyś zrobił inaczej to by tego nie było. Wstydziliśmy się wszyscy pokazać na oczy por. Nerwie.
Po nieudanej akcji w Dominowie oddział powrócił w okolice Bychawy. Za kilka dni por. „Nerwa” wydzielił grupę pod dowództwem por. „Muchy” na tak zwaną pędzlówkę do ligenszaftu Jabłonna. Był to wówczas majątek landwirta lubelskiego Tonera. Po przybyciu na miejsce zaczęliśmy ładować na wozy, co lepsze. Zarekwirowaliśmy jałówkę i 4 barany i 3 konie, Ja chcąc się dostać do zwiadu konnego szukałem siodła, ale w stajniach nigdzie go nie spotkałem. Zażywając sposobu nawiązałem rozmowę ze stróżem nocnym. Ten mi powiedział, że niedaleko stąd mieszka masztalerz, który będzie wiedział o siodłach. Poszliśmy z kpr. „Łyżką” i stróżem do niego. Z początku mówił, że siodeł nie ma. Ale jak kpr. Przemówił do niego nahajką to siodło od razu się znalazło. Było ukryte na strychu stajni. W drodze powrotnej zakwaterowaliśmy we wsi Zdrapy. Tam też wydarzył się wypadek z kpr. Groźnym. W tej wsi był żonaty jeden z naszych kolegów pseudonimu dobrze nie pamiętam, ale zdaje się mi, że Kruchy. Był wówczas w domu i postawił trochę bimbru tak, że niektórym ze łbów zaczęło parować. I gdy przyszedł czas odjazdu kpr. „Groźny” osiodłał jedną z klaczy zarekwirowanych. Trzeba nadmienić, że były to klacze zarodowe szlachetnej krwi. Klacz, którą osiodłał kpr. „Groźny” miała ogon do samej ziemi, gdy ruszyliśmy, to do ogona przyczepiła się jej gałąź. Klacz się spłoszyła. Gdyby kpr. „Groźny” nie był po głębszym i miał dobrze zapięty popręg, to nic by się nie stało, ale po kielichu nie wiedział po prostu co czyni. Zamiast ściągnąć ją uzdą, to zacisnął kolanami, wówczas klacz jeszcze bardziej poniosła, siodło się przekręciło wraz z „Groźnym” pod brzuch klaczy (siodło nie miało napierśnika). Wówczas klacz zaczęła deptać po żebrach „Groźnego”.
„Groźny” miał połamane żebra, więc zawieźliśmy go do szpitala w Bychawie. Lekarz opatrzył „Groźnego” i pojechaliśmy do wsi Baraki by się połączyć z oddziałem.
Ja mając już konia i siodło zameldowałem się u por. „Nerwy” z prośbą o przeniesienie mnie do zwiadu konnego. Por. „Nerwa” obejrzał mnie od stóp do głowy i rozkazał przenieść się do zwiadu. Trzeba nadmienić, że do zwiadu przeniosłem się nie dla tego, że w pierwszym plutonie było mi źle, czy otoczenie było nieodpowiednie dla mnie. Przeciwnie koledzy byli dobrze, jeden za drugiego by głowę dał, a w szczególności podchor.. „Natar” nigdy nie dał odczuć, że jest przełożonym. Ale ja chciałem być więcej operatywny a to było możliwe tylko w zwiadzie konnym.
Pamiętam dość śmieszne wydarzenie we wsi Kostrzew. Przyjechaliśmy w nocy i poszliśmy do wyznaczonej kwatery. Obudziliśmy gospodarza i weszliśmy do domu, Gospodarz zapalił lampę i co widzimy.
Jego dwie córki śpiące na jednym łóżku rozkopane, bo przykrycie z nich spadło, tak twardo spały, że nie obudziły się przy naszym zajmowaniu kwatery. Speszony ojciec nie wiedząc co zrobić krzątał się po izbie. Wreszcie podjął decyzję. Zamiast przykryć ich tym co były przedtem przykryte to wziął ze stołu poduszkę taką olbrzymią ja na wsi bywają i z namaszczeniem położył na córkach przykrywając je. Nie wytrzymaliśmy i ryknęliśmy śmiechem. Wówczas panny pobudziły się i dawaj przykrywać się, co jedna pociągnie za poduszkę i przykryje swoje wdzięki to tym samym odkryje drugą i ta scena powtarzała się kilka razy dotąd aż panny całkowicie się rozbudziły. My śmieliśmy się dalej. Aż gospodarz zdjął poduszkę i przykrył ich kocem, wówczas panny ponakrywały się z głowami i uciecha nasza się skończyła.
Był to koniec czerwca kwaterowaliśmy w kol. Gałęzów. Z jakiej okazji dokładanie nie pamiętam odbyła się akademia w tamtejszej szkole. Korsarz i ja zostaliśmy wyznaczeni przez por. Nerwę do pełnienie warty honorowej, ponieważ byliśmy do siebie podobni i jednakowego wzrostu. („Korsarz” Jan Puszka zginął w katastrofie kolejowej pod Krasnymstawem w 1964 r.)
Zajechaliśmy stanowiska po obu bokach stołu, zza którego miano przemawiać w postawie na ramię broń. Na tę akademię zaproszeni byli goście z okolicy, z Lublina i Bychawy. Akademię rozpoczął swoim przemówieniem por. „Nerwa”, potem odśpiewano Rotę. W czasie śpiewania Roty warta sprezentowała broń. Po uroczystej części zaczęła się zabawa, bo o grajków się postarano a i trochę płci pięknej też przyjechało z Lublina i Bychawy. Wesoło bawiliśmy się do rana.
Był koniec czerwca, dowództwo zarządziło koncentrację oddziałów. Pomaszerowaliśmy w kierunku Wisły przez Urzędów, Dzienkowice, Rybitwy do Józefowi nad Wisła. Ja zostałem przydzielony jako łącznik dowódcy zgrupowania kpt. „Młota” z 1 komp. Por. „Zapory”. Pamiętam kwatery w Rybitwach. Kwatera kpt. „Młota” była u właściciela młyna, który miał córkę bardzo ładną. Rano, gdy podano śniadanie córeczka młynarza usługiwała nam. Było nas trzech łączników od „Zapory” i od „Jemioły” i ja konny łącznik z naszego oddziału.
Śniadanie było obfite, jak u młynarza. No ale młynarz postawił bimber. My pić nie chcemy, nie to, że nie lubimy, ale przecież jesteśmy na służbie. Młynarz usilnie zaprasza, my odmawiamy. W tym czasie wchodzi adiutant kpt. Młota i mówi po jednym nie zaszkodzi. Wypiliśmy po jednym i on z nami. Jeden w tym czasie to była szklanka. Zrobiło się nam cieplej i weselej. Młynarz wyciągnął harmonię i zaczął przygrywać. Mu puściliśmy się w tany. A, że panna była tylko jedna, to na zmianę. Na odgłos muzyki wszedł kpt. Młot. Gościnny młynarz poprosił kapitana by pozwolił nam wypić po jednym, ponieważ my odmawiamy, tłumacząc się tym, że jesteśmy na służbie. Kapitan pozwolił. Machnęliśmy po drugiej szklanicy. Wtedy już było dobrze. Całe szczęście, że nigdzie nas nie posyłano, bo wszyscy łącznicy byli zalani w pestkę.
Tego samego dnia około odz.17.00 pomaszerowaliśmy do Józefowi n/Wisłą. Batalion nasz wszedł do miasteczka jeszcze w biały dzień. Tamtejsza ludność pochowała się trochę, bo myślała, że będzie się coś robiło.
Tymczasem kompanie stanęły na rynku ustawione w podkowę. Na środku tej podkowy stanął proporczyk naszego oddziału. Po odśpiewaniu Roty odbyła się defilada. Ludność tamtejsza po prostu oswoiła się naszym widokiem i jak przy wejściu do miasteczka pochowała się tak przy wyjściu gremialnie wyszła na ulicę by nas pożegnać, a dziewczęta odprowadziły nas daleko za miasto.
Jedną z dziewcząt wziąłem do siebie na konia i pojechała ze mną ze 2 km, co najbardziej było w oczach kolegom „Almanzorowi” i „Lisowi”. Bo przez kilka dni dokuczali mi niemiłosiernie.
Nie pamiętam już nazwy wsi, z której wyszliśmy na akcję w Annopolu, by zlikwidować posterunki żandarmerii. Już były podzielone grupy do wykonania akcji, Ja, „Neron”, „Lis” z pierwszego plutonu (bo był i drugi Lis w czwartym plutonie) i podchor.. „Gryf” jako nasz dowódca mieliśmy za zadanie wejść do posterunku żandarmerii i opanować go częściowo z zaskoczenia. W tym celu przebraliśmy się w chłopskie ubrania by zadanie było łatwiej wykonać. Zaraz za wsią był las. Prowadził nasz dowódca por. „Nerwa”. Po wejściu w las około 0,5 km zostaliśmy zatrzymani przez uzbrojonych ludzi. Zawdzięczając tylko zimnej krwi por. Nerwy uniknęliśmy rozlewu bratniej krwi. Był to oddział AL. „Przepiórki”. Zrobił na nas zasadzkę. Nasze dowództwo wiedziało, że niedaleko kwateruje „Przepiórka”, ale tego co oni zrobili nikt się nie spodziewał. W pierwszej fazie starcia mogło nas kilku zginąć i oni by nie wyszli z tego z korzyścią, bo nie dłużej jak za dziesięć minut stanęły im za plecami dwie kompanie por.” Jemioły” i por. „Zapory”. Gdy to zobaczyli zmiękli i zmienili ton przy rozmowie z por. „Nerwą”.
Jeszcze raz wspominam, żeby popadli na innego człowieka jak por. „Nerwa” straszna to by była walka braci Polaków. Po rozmowie, przy której była cała nasza grupa, która miała opanować posterunek żandarmerii w Annopolu rozeszliśmy się po przyjacielsku, każdy w swoją stronę. Z akcji nic nie wyszło, ponieważ było już za późno. Po tym wypadku wróciliśmy w swoje tereny koło Bychawy.
Ze wsi Kiełczewice wyszliśmy na akcję w Leśniczówce by zlikwidować ochronę stacji. Mieliśmy zatrzymać pociąg towarowy by nim podjechać do stacji Leśniczówka i z pociągu zaatakować umocnionych tam szkopów. Pamiętam lasek nieduży, w którym czekaliśmy na pociąg. Był on położony nad samym torem i był z samej brzeziny, tak czysty był ten lasek, że żaden krzak w nim nie rósł, tylko zieloniutka trawa. Czekając na pociąg rozmyślałem o tym, co przeżyłem w czasie spotkania z „Przepiórką” i nie mogło mi się w głowie pomieścić, że Polak na Polaka może podnieść rękę, gdy Niemiec chce nas wszystkich wyniszczyć. Wstępując do partyzantki nie wiedziałem, co znaczy AK czy AL. Wiedziałem, że Niemca trzeba bić i to porządnie, bo inaczej Polska przepadnie. Zresztą, co za rozpoznanie polityczne może mieć chłopiec 18-letni. I może to właśnie brak rozpoznanie politycznego było powodem mojego wstrząsu i rozmyślań. Akcja w Leśniczówce nie doszła do skutku. Por. „Nerwa” poprowadził nas do kwatery do jakiejś wsi nie pamiętam już nazwy i tam przespaliśmy resztę nocy.
Obok nas kwaterował por. „Jemioła” ze swoimi ludźmi. Trzeba zaznaczyć, że w akcji na Leśniczówkę miała brać udział część naszego oddziału i część oddziału Jemioły i dlatego por Jemioła kwaterował w tej samej wsi co i my. Około godziny 16.00 wyruszyliśmy w kierunku Kłodnicy. W majątku Kłodnica stali Niemcy na odpoczynku, którzy byli wywiezieni samolotami z okrążenia pod Stalingradem. Maszerowaliśmy na nich. Zatrzymaliśmy się na skraju lasu gdzie dowódca nasz por. „Nerwa” przypomniał zadanie każdej grupie. Bo jeszcze w Kiełczewicach, gdzie zostały wozy i reszta oddziałów, zostały podzielone zadania i rozdzielona broń odpowiednia do wykonywanego zadania. Ja miałem stena pchor. „Zawichosta”, ponieważ pchor. „Zawichost” został z resztą naszego oddziału jako dowódca. Zadania były następujące: grupa pod dowództwem por. Nerwy miała się wedrzeć do wnętrza pałacu od tyłu, czyli przez kuchnię. Natomiast grupa por. „Muchy” miała zaatakować budynek od frontu. Grupa sierż. „Okrzei” atakuje od strony wschodniej, a grupa por. Jemioły atakuje od północy. Biała rakieta miała być znakiem, że por. „Nerwa” opanował wnętrze budynku. W grupie sierż. „Okrzei” byli kpr. „Łyżka”, pchor. „Gryf”, „Kmiecik”, „Tarzan”, „Gigant”, „Puma” i ja. Było jeszcze dwóch partyzantów, których pseudonimów nie pamiętam. Prawym skrzydłem nasza grupa stykała się z grupą por. Jemioły.
Po sforsowaniu parkanu otaczającego budynek z Niemcami, dostaliśmy się do parku. Mnie więcej w połowie drogi do budynku odezwał się niemiecki ckm, który był ustawiony na dachu. Pod osłoną drzew i krzaków dotarliśmy do budynku bez strat. Będąc przy budynku nie raził nas już niemiecki ckm. Od strony północnej, gdzie był por. „Jemioła” pokazali się Niemcy, którzy chcieli się dostać do budynku. Wszyscy byli w strojach kąpielowych. Widząc to skierowałem do nich swojego stena. Po kilku seriach upadło dwóch. Obok mnie z prawej strony było stanowisko lkm por. Jemioły. Lkm obsługiwał Burza.
Burza dał kilka serii z lkm, znów upadło kilku. Reszta Niemców zdołała się skryć w budynku. Atakujemy dalej. Sierż. „Okrzeja” podszedł pod sam budynek i wyrwał bagnetem siatkę z okna i rzucił do środka granat. Po paru minutach rzucił drugi i wskazał nam okno. Pierwszy „Kmicic”, drugi ja skoczyliśmy do środka. Był to pokój o wymiarach około 5x5 m, w którym stały łóżka piętrowe i szafy wojskowe. Drzwi do następnego pokoju były otwarte. Ja zająłem stanowisko pod łóżkiem obok drzwi do następnego pokoju. Nade mną był któryś z naszego oddziału. Dołem kilka krótkich serii do następnego pokoju i wyczekujemy. W pewnym momencie wtacza się do naszego pokoju granat (tak zwany tłuczek), toczy się obok mnie, ja zakryłem się walizką, nareszcie wybuch. Ruszam rękami i nogami, wszystko całe. Myślę sobie dobra nasza. Słyszę głos pchor. „Gryfa”, oglądam się do tyłu i widzę go jak siedzi na parapecie okna, przez któreśmy weszli. „Gryf” pyta się czy można rzucić granat. W tym momencie zostaje trafiony serią w brzuch. Zdejmują go sierż. „Okrzeja” i kpr. „Łyżka”, którzy byli na zewnątrz. Rozwścieczony ranami kolegi rzucam gamona do następnego pokoju, siła wybuchu zamyka drzwi. Gdy oprzytomniałem zobaczyłem „Tarzana” stojącego przy szafce i pociągającego z litrówki. Obaj z „Tarzanem” wyrzuciliśmy na zewnątrz co się nam mogło przydać i na wezwanie sierż. „Okrzei” opuściliśmy budynek. Wychodząc ostatni zobaczyłem „Pumę”, który zębami chciał załadować pistolet. Podbiegłem do niego i zobaczyłem, że jest ranny w łokieć. Obok niego leży lkm. Zabrałem mu pistolet, ponieważ zrozumiałem, że chce się dobić. Krzyknąłem na kolegów. Przyszedł kapr. „Łyżka” i wziął lkm. Ja pomogłem wstać „Pumie” i zapytałem, czy może się wycofać o własnych siłach. Spróbował iść i mówi, że sam pójdzie. Ja zostałem by osłaniać odwrót. Wycofując się znalazłem w krzakach rannego „Chana” (Jerzy Leśniewski). Zarzuciłem go sobie na plecy i wyczołgałem się z nim spod pola obstrzału. Chan miał przestrzelone oba pośladki i nie mógł wcale się poruszać. Gdy przywlokłem się ostatkiem sił z „Chanem” na miejsce zbiórki, zastałem tam już prawie wszystkich. Rannych układali na wozach i nieznajoma Pani opatrywała ich. Niepowodzeniem akcji był zbieg okoliczności. My mieliśmy umówioną białą rakietę, gdy grupa szturmowa pod dowództwem por. „Nerwy” opanuje wnętrze budynku, a Niemcy wystrzelili białą rakietę i przypuszcza się, że był to umówiony znak by im udzielić pomocy, ponieważ 4 km od Kłodnicy, w Kluczkowicach stało 400 Kałmuków. Dowództwo obawiając się okrążenia nie mogło przedłużać akcji i dało rozkaz do odwrotu.
Akcja trwała około 2 godzin. Polegli por. „Mucha”. Pchor. „Gryf”, por. „Śmiały” (Boguta Stanisław z Mełgwi pow. Lublin), od por. „Jemioły”, „Burza”, „Rauni” „Jerzy”, „Kula”, „Chan”, „Puma”. Grób „Śmiałego” i „Burzy” jest na cmentarzu w Kłodnicy. Por. „Mucha” i podchor. „Gryf” leżą na cmentarzu w Bychawie.
Zbliżał się koniec wojny, Niemcy pod ciosami Armii Czerwonej cofali się bezładnie. Dowództwo zarządziło koncentracje oddziałów. Pamiętam noc deszczową z 21 na 22 lipca 1944 r. Pod dowództwem por. „Nerwy” zwiad patrolował teren. Podjechaliśmy do drogi biegnącej z Krzczonowa do Bychawy. Niemcy cofając się tą drogą pozostawili wozy konne, samochody i wiele innego sprzętu, wszystko stało w kałużach i błocie. Zostawiliśmy konie na skraju lasu i poszliśmy na szaber. Braliśmy co było nam potrzebne. Z jednego samochodu osobowego wypruliśmy obicia siedzeń. Miały być na leje do spodni. Deszcz ciągle lał, przemokliśmy całkowicie.
Do wsi Lewandowszczyzna przyjechaliśmy nad ranem. Stał tam już cały 1 batalion 8 p.p.leg.
Lewandowszczyzna jest wieś nieduża. Wszystkie domy i stodoły były już zajęte, ciasnota straszna. Kwaterowały tam oddziały nasz tj. „Nerwy”, „Jemioły” i „Rysia”. Nam na kwaterę wyznaczono chatkę małą tak, że wszyscy chłopcy ze zwiadu nie pomieścili się w niej. Była i szopka, ale prawie bez strzechy, tam postawiliśmy konie. Szczęście, że pchor. „Bemol” miał pałatkę i z niej zrobiliśmy prowizoryczny dach i tak zasłaniając się od deszczu ułożyliśmy się do snu. Długo nie spałem, bo jeszcze mundur na mnie nie wysechł, gdy kopnięciem w stopę, bo taki był zwyczaj budzenia obudził mnie goniec dowódcy Miłosz z poleceniem stawienia się do dowódcy. Zerwałem się szybko, oczyściłem się z grubsza bo mundur i buty były schlastane niemiłosiernie błotem i zameldowałem się por. Nerwie. Dostałem rozkaz udanie się do wsi Kostrzew do Machania (Feliks Fliś) po osobiste rzeczy kpt. „Młota”. Do Kostrzewa jeździłem chętnie bo tam miałem dziewczynę, nazywała się Bogusia, była to nieduża piegusa, Bardzo ją lubiłem, bo kiedy tylko była okazja być u niej to zawsze częstowała mnie ciastkami i słodka śmietaną. Pojechał ze mną Kmicic, bo miał w Kostrzewie swoją bieliznę, którą oddał do prania.
Po przybyciu do Kostrzewa ja udałem się do Michonia, a „Kmicic” pojechał po swoją bieliznę, umówiliśmy się u Bogusi. Wyszedł do mnie Michoń i jakaś Pani. Była to żona kpt. „Młota”. Poczęstowała mnie kielichem i śniadaniem. Zabrałem walizkę i pożegnałem się prędko, bo mi się spieszyło do Bogusi. „Kmicic” już czekał na mnie rozmawiając z Bogusią. Łączyłem się do rozmowy i gdy tak beztrosko gawędziliśmy, wpadł kowal, który mieszkał obok, a którego znałem, bo nieraz kułem u niego konie i mówili, że idą Niemcy. Kobiety narobiły pisku a my z „Kmicicem” wyskoczyliśmy przed dom na drogę. Około 400 m zobaczyliśmy grupę Niemców idącą marszem ubezpieczonym od strony Krzczonowa. Kmicic skoczył na konia, ja szarpię się z uzdą, na której był uwiązany mój koń. Wreszcie rozsupłałem węzeł, porwałem walizkę i skoczyłem na siodło ruszając z miejsca galopem. Jak się obejrzałem, to Niemcy byli ze 30m ode mnie gdy skrywałem się za budynki Niemiec puścił serię z automatu, ale mnie nie dosięgła, bo już byłem za budynkami. Po przybyciu do Lewandowszczyzny zastaliśmy batalion w pogotowiu marszowym. Zdążyłem tylko zadać koniowi obrok i sam zjeść trochę obiadu, zaraz przybiegł goniec, by zwiad stawił się przed kwaterą kpt. „Młota”.
Stanęliśmy w szyku, wyszedł kpt. „Młot” z por. „Nerwą”. Dowiedzieliśmy się że Lublin jest już wolny i mamy jechać by zająć koszary 8 p.p.leg. w Lublinie. Jako pierwszy ma jechać zwiad konny pod dowództwem por. „Nerwy”. Serca nasze zabiły mocniej. Odprawa była bardzo uroczysta. Kpt. „Młot” wypił z por. „Nerwą” strzemiennego, potem ucałował go z dubeltówki i wręczył proporczyk, którego następnie por. „Nerwa” oddal Korsarzowi, bo on go nosił. Ruszyliśmy w dobrym nastroju, że dzisiaj będziemy w Lublinie. Dojeżdżając do wsi Romanów spotkaliśmy chłopa, który nam powiedział, że we wsi są Niemcy. Por. „Nerwa” dał rozkaz z koni, Przy koniach miał zostać „Korsarz”.
Rozsypaliśmy się w tyralierę i wchodzimy do wsi. W sadzie pomiędzy dwoma zabudowaniami stoi 2 wozy konne i kręcą się Niemcy. Na wezwanie por. Nerwy, by się poddali odpowiedzieli, byśmy szli z nimi, za Wisłę, bo tu zaraz przyjdzie Armia Czerwona.
Por. „Nerwa” powtórzył wezwanie do poddania, a gdy nie usłuchali podszedł do Niemca i zabrał mu broń. Sytuacja była fatalna, ponieważ w środku był por. „Nerwa”, kpr. „Łyżka” i pchor. „Bemol”. Wokoło nich Niemcy. Reszta zwiadu konnego opasała półkolem Niemców.
Ja zająłem stanowisko za rogiem stodoły w kartoflach, które tam rosły. Obok mnie znalazł się Korsarz, który zostawił konie bez opieki. Naprzeciw nas leżał Niemiec z lmg, w odległości około 20m. W pewnym momencie przyszło mi na myśl, by się odsunąć od stodoły. Powiedziałem „Korsarzowi” to i odczołgaliśmy się z 5 m w kartofle. Padły strzały, kto pierwszy strzelił nie wiem, strzelanina nie trwała długo, 3 do 5 minut. Ja mierzyłem do stanowiska lkm. Celowniczy leżał nieżywy, lecz lkm-u nie było. Przeczucie uratowało mi życie. Bo jeśli bym się nie odsunął od rogu stodoły nie żył bym. Ponieważ cały róg stodoły był zsiekany kulami z lkm-u. Zdobyłem w tej akcji p.m. i pistolet t.t. Marzenia moje się spełniły, bo wreszcie miałem takie uzbrojenie jak por. „Nerwa”.
W akcji zginął „Blask”, ranny był „Kmicic”. Niemców padło dziewięciu, jeżeli dobrze pamiętam. Reszta zwiała za rzeczkę do lasu od strony Bychawy i stamtąd otworzyli ogień z broni maszynowej do nas.
Por. „Nerwa” posłał mnie na rozpoznanie, podczołgałem się głęboką drogą na skraj wsi. Zorientowałem się, że nie posuwają się w naszą stronę, wycofałem się i zameldowałem por. „Nerwie” o tym.
Por. „Nerwa” dał rozkaz do odmarszu. Wsiedliśmy na konie i pojechali w stronę Bychawki. Tam zostaliśmy zatrzymani przez patrole Armii Czerwonej. Kwatery wyznaczyli nam we wsi Polanówka i tam złożyliśmy broń.
Po naszych strzałach otworzyła ogień główna zasadzka do grupy szkopów na torze. Wszystko by było dobrze gdyby się nie zaciął r.k.m. Pociska, który był ustawiony po północnej stronie toru i miał za zadanie prowadzić ogień wzdłuż toru. Po gwałtownej strzelaninie nastąpiła cisza. Na torze nie było Niemców, zwiali zostawiając ślady krwi, któryś był ranny.
Pchor. Gryf, któremu ten się zaciął r.k.m był wściekły i chciał ich gonić, ale por. Mucha zabronił. Zabiliśmy dwóch szkopów, zdobywając 2 kb. Z amunicją. Nil dostał rykoszetem. Opuściliśmy miejsce zasadzki, klnąc jeden drugiego, żebyś zrobił tak, to by się udało, a ty żebyś zrobił inaczej to by tego nie było. Wstydziliśmy się wszyscy pokazać na oczy por. Nerwie.
Po nieudanej akcji w Dominowie oddział powrócił w okolice Bychawy. Za kilka dni por. „Nerwa” wydzielił grupę pod dowództwem por. „Muchy” na tak zwaną pędzlówkę do ligenszaftu Jabłonna. Był to wówczas majątek landwirta lubelskiego Tonera. Po przybyciu na miejsce zaczęliśmy ładować na wozy, co lepsze. Zarekwirowaliśmy jałówkę i 4 barany i 3 konie, Ja chcąc się dostać do zwiadu konnego szukałem siodła, ale w stajniach nigdzie go nie spotkałem. Zażywając sposobu nawiązałem rozmowę ze stróżem nocnym. Ten mi powiedział, że niedaleko stąd mieszka masztalerz, który będzie wiedział o siodłach. Poszliśmy z kpr. „Łyżką” i stróżem do niego. Z początku mówił, że siodeł nie ma. Ale jak kpr. Przemówił do niego nahajką to siodło od razu się znalazło. Było ukryte na strychu stajni. W drodze powrotnej zakwaterowaliśmy we wsi Zdrapy. Tam też wydarzył się wypadek z kpr. Groźnym. W tej wsi był żonaty jeden z naszych kolegów pseudonimu dobrze nie pamiętam, ale zdaje się mi, że Kruchy. Był wówczas w domu i postawił trochę bimbru tak, że niektórym ze łbów zaczęło parować. I gdy przyszedł czas odjazdu kpr. „Groźny” osiodłał jedną z klaczy zarekwirowanych. Trzeba nadmienić, że były to klacze zarodowe szlachetnej krwi. Klacz, którą osiodłał kpr. „Groźny” miała ogon do samej ziemi, gdy ruszyliśmy, to do ogona przyczepiła się jej gałąź. Klacz się spłoszyła. Gdyby kpr. „Groźny” nie był po głębszym i miał dobrze zapięty popręg, to nic by się nie stało, ale po kielichu nie wiedział po prostu co czyni. Zamiast ściągnąć ją uzdą, to zacisnął kolanami, wówczas klacz jeszcze bardziej poniosła, siodło się przekręciło wraz z „Groźnym” pod brzuch klaczy (siodło nie miało napierśnika). Wówczas klacz zaczęła deptać po żebrach „Groźnego”.
„Groźny” miał połamane żebra, więc zawieźliśmy go do szpitala w Bychawie. Lekarz opatrzył „Groźnego” i pojechaliśmy do wsi Baraki by się połączyć z oddziałem.
Ja mając już konia i siodło zameldowałem się u por. „Nerwy” z prośbą o przeniesienie mnie do zwiadu konnego. Por. „Nerwa” obejrzał mnie od stóp do głowy i rozkazał przenieść się do zwiadu. Trzeba nadmienić, że do zwiadu przeniosłem się nie dla tego, że w pierwszym plutonie było mi źle, czy otoczenie było nieodpowiednie dla mnie. Przeciwnie koledzy byli dobrze, jeden za drugiego by głowę dał, a w szczególności podchor.. „Natar” nigdy nie dał odczuć, że jest przełożonym. Ale ja chciałem być więcej operatywny a to było możliwe tylko w zwiadzie konnym.
Pamiętam dość śmieszne wydarzenie we wsi Kostrzew. Przyjechaliśmy w nocy i poszliśmy do wyznaczonej kwatery. Obudziliśmy gospodarza i weszliśmy do domu, Gospodarz zapalił lampę i co widzimy.
Jego dwie córki śpiące na jednym łóżku rozkopane, bo przykrycie z nich spadło, tak twardo spały, że nie obudziły się przy naszym zajmowaniu kwatery. Speszony ojciec nie wiedząc co zrobić krzątał się po izbie. Wreszcie podjął decyzję. Zamiast przykryć ich tym co były przedtem przykryte to wziął ze stołu poduszkę taką olbrzymią ja na wsi bywają i z namaszczeniem położył na córkach przykrywając je. Nie wytrzymaliśmy i ryknęliśmy śmiechem. Wówczas panny pobudziły się i dawaj przykrywać się, co jedna pociągnie za poduszkę i przykryje swoje wdzięki to tym samym odkryje drugą i ta scena powtarzała się kilka razy dotąd aż panny całkowicie się rozbudziły. My śmieliśmy się dalej. Aż gospodarz zdjął poduszkę i przykrył ich kocem, wówczas panny ponakrywały się z głowami i uciecha nasza się skończyła.
Był to koniec czerwca kwaterowaliśmy w kol. Gałęzów. Z jakiej okazji dokładanie nie pamiętam odbyła się akademia w tamtejszej szkole. Korsarz i ja zostaliśmy wyznaczeni przez por. Nerwę do pełnienie warty honorowej, ponieważ byliśmy do siebie podobni i jednakowego wzrostu. („Korsarz” Jan Puszka zginął w katastrofie kolejowej pod Krasnymstawem w 1964 r.)
Zajechaliśmy stanowiska po obu bokach stołu, zza którego miano przemawiać w postawie na ramię broń. Na tę akademię zaproszeni byli goście z okolicy, z Lublina i Bychawy. Akademię rozpoczął swoim przemówieniem por. „Nerwa”, potem odśpiewano Rotę. W czasie śpiewania Roty warta sprezentowała broń. Po uroczystej części zaczęła się zabawa, bo o grajków się postarano a i trochę płci pięknej też przyjechało z Lublina i Bychawy. Wesoło bawiliśmy się do rana.
Był koniec czerwca, dowództwo zarządziło koncentrację oddziałów. Pomaszerowaliśmy w kierunku Wisły przez Urzędów, Dzienkowice, Rybitwy do Józefowi nad Wisła. Ja zostałem przydzielony jako łącznik dowódcy zgrupowania kpt. „Młota” z 1 komp. Por. „Zapory”. Pamiętam kwatery w Rybitwach. Kwatera kpt. „Młota” była u właściciela młyna, który miał córkę bardzo ładną. Rano, gdy podano śniadanie córeczka młynarza usługiwała nam. Było nas trzech łączników od „Zapory” i od „Jemioły” i ja konny łącznik z naszego oddziału.
Śniadanie było obfite, jak u młynarza. No ale młynarz postawił bimber. My pić nie chcemy, nie to, że nie lubimy, ale przecież jesteśmy na służbie. Młynarz usilnie zaprasza, my odmawiamy. W tym czasie wchodzi adiutant kpt. Młota i mówi po jednym nie zaszkodzi. Wypiliśmy po jednym i on z nami. Jeden w tym czasie to była szklanka. Zrobiło się nam cieplej i weselej. Młynarz wyciągnął harmonię i zaczął przygrywać. Mu puściliśmy się w tany. A, że panna była tylko jedna, to na zmianę. Na odgłos muzyki wszedł kpt. Młot. Gościnny młynarz poprosił kapitana by pozwolił nam wypić po jednym, ponieważ my odmawiamy, tłumacząc się tym, że jesteśmy na służbie. Kapitan pozwolił. Machnęliśmy po drugiej szklanicy. Wtedy już było dobrze. Całe szczęście, że nigdzie nas nie posyłano, bo wszyscy łącznicy byli zalani w pestkę.
Tego samego dnia około odz.17.00 pomaszerowaliśmy do Józefowi n/Wisłą. Batalion nasz wszedł do miasteczka jeszcze w biały dzień. Tamtejsza ludność pochowała się trochę, bo myślała, że będzie się coś robiło.
Tymczasem kompanie stanęły na rynku ustawione w podkowę. Na środku tej podkowy stanął proporczyk naszego oddziału. Po odśpiewaniu Roty odbyła się defilada. Ludność tamtejsza po prostu oswoiła się naszym widokiem i jak przy wejściu do miasteczka pochowała się tak przy wyjściu gremialnie wyszła na ulicę by nas pożegnać, a dziewczęta odprowadziły nas daleko za miasto.
Jedną z dziewcząt wziąłem do siebie na konia i pojechała ze mną ze 2 km, co najbardziej było w oczach kolegom „Almanzorowi” i „Lisowi”. Bo przez kilka dni dokuczali mi niemiłosiernie.
Nie pamiętam już nazwy wsi, z której wyszliśmy na akcję w Annopolu, by zlikwidować posterunki żandarmerii. Już były podzielone grupy do wykonania akcji, Ja, „Neron”, „Lis” z pierwszego plutonu (bo był i drugi Lis w czwartym plutonie) i podchor.. „Gryf” jako nasz dowódca mieliśmy za zadanie wejść do posterunku żandarmerii i opanować go częściowo z zaskoczenia. W tym celu przebraliśmy się w chłopskie ubrania by zadanie było łatwiej wykonać. Zaraz za wsią był las. Prowadził nasz dowódca por. „Nerwa”. Po wejściu w las około 0,5 km zostaliśmy zatrzymani przez uzbrojonych ludzi. Zawdzięczając tylko zimnej krwi por. Nerwy uniknęliśmy rozlewu bratniej krwi. Był to oddział AL. „Przepiórki”. Zrobił na nas zasadzkę. Nasze dowództwo wiedziało, że niedaleko kwateruje „Przepiórka”, ale tego co oni zrobili nikt się nie spodziewał. W pierwszej fazie starcia mogło nas kilku zginąć i oni by nie wyszli z tego z korzyścią, bo nie dłużej jak za dziesięć minut stanęły im za plecami dwie kompanie por.” Jemioły” i por. „Zapory”. Gdy to zobaczyli zmiękli i zmienili ton przy rozmowie z por. „Nerwą”.
Jeszcze raz wspominam, żeby popadli na innego człowieka jak por. „Nerwa” straszna to by była walka braci Polaków. Po rozmowie, przy której była cała nasza grupa, która miała opanować posterunek żandarmerii w Annopolu rozeszliśmy się po przyjacielsku, każdy w swoją stronę. Z akcji nic nie wyszło, ponieważ było już za późno. Po tym wypadku wróciliśmy w swoje tereny koło Bychawy.
Ze wsi Kiełczewice wyszliśmy na akcję w Leśniczówce by zlikwidować ochronę stacji. Mieliśmy zatrzymać pociąg towarowy by nim podjechać do stacji Leśniczówka i z pociągu zaatakować umocnionych tam szkopów. Pamiętam lasek nieduży, w którym czekaliśmy na pociąg. Był on położony nad samym torem i był z samej brzeziny, tak czysty był ten lasek, że żaden krzak w nim nie rósł, tylko zieloniutka trawa. Czekając na pociąg rozmyślałem o tym, co przeżyłem w czasie spotkania z „Przepiórką” i nie mogło mi się w głowie pomieścić, że Polak na Polaka może podnieść rękę, gdy Niemiec chce nas wszystkich wyniszczyć. Wstępując do partyzantki nie wiedziałem, co znaczy AK czy AL. Wiedziałem, że Niemca trzeba bić i to porządnie, bo inaczej Polska przepadnie. Zresztą, co za rozpoznanie polityczne może mieć chłopiec 18-letni. I może to właśnie brak rozpoznanie politycznego było powodem mojego wstrząsu i rozmyślań. Akcja w Leśniczówce nie doszła do skutku. Por. „Nerwa” poprowadził nas do kwatery do jakiejś wsi nie pamiętam już nazwy i tam przespaliśmy resztę nocy.
Obok nas kwaterował por. „Jemioła” ze swoimi ludźmi. Trzeba zaznaczyć, że w akcji na Leśniczówkę miała brać udział część naszego oddziału i część oddziału Jemioły i dlatego por Jemioła kwaterował w tej samej wsi co i my. Około godziny 16.00 wyruszyliśmy w kierunku Kłodnicy. W majątku Kłodnica stali Niemcy na odpoczynku, którzy byli wywiezieni samolotami z okrążenia pod Stalingradem. Maszerowaliśmy na nich. Zatrzymaliśmy się na skraju lasu gdzie dowódca nasz por. „Nerwa” przypomniał zadanie każdej grupie. Bo jeszcze w Kiełczewicach, gdzie zostały wozy i reszta oddziałów, zostały podzielone zadania i rozdzielona broń odpowiednia do wykonywanego zadania. Ja miałem stena pchor. „Zawichosta”, ponieważ pchor. „Zawichost” został z resztą naszego oddziału jako dowódca. Zadania były następujące: grupa pod dowództwem por. Nerwy miała się wedrzeć do wnętrza pałacu od tyłu, czyli przez kuchnię. Natomiast grupa por. „Muchy” miała zaatakować budynek od frontu. Grupa sierż. „Okrzei” atakuje od strony wschodniej, a grupa por. Jemioły atakuje od północy. Biała rakieta miała być znakiem, że por. „Nerwa” opanował wnętrze budynku. W grupie sierż. „Okrzei” byli kpr. „Łyżka”, pchor. „Gryf”, „Kmiecik”, „Tarzan”, „Gigant”, „Puma” i ja. Było jeszcze dwóch partyzantów, których pseudonimów nie pamiętam. Prawym skrzydłem nasza grupa stykała się z grupą por. Jemioły.
Po sforsowaniu parkanu otaczającego budynek z Niemcami, dostaliśmy się do parku. Mnie więcej w połowie drogi do budynku odezwał się niemiecki ckm, który był ustawiony na dachu. Pod osłoną drzew i krzaków dotarliśmy do budynku bez strat. Będąc przy budynku nie raził nas już niemiecki ckm. Od strony północnej, gdzie był por. „Jemioła” pokazali się Niemcy, którzy chcieli się dostać do budynku. Wszyscy byli w strojach kąpielowych. Widząc to skierowałem do nich swojego stena. Po kilku seriach upadło dwóch. Obok mnie z prawej strony było stanowisko lkm por. Jemioły. Lkm obsługiwał Burza.
Burza dał kilka serii z lkm, znów upadło kilku. Reszta Niemców zdołała się skryć w budynku. Atakujemy dalej. Sierż. „Okrzeja” podszedł pod sam budynek i wyrwał bagnetem siatkę z okna i rzucił do środka granat. Po paru minutach rzucił drugi i wskazał nam okno. Pierwszy „Kmicic”, drugi ja skoczyliśmy do środka. Był to pokój o wymiarach około 5x5 m, w którym stały łóżka piętrowe i szafy wojskowe. Drzwi do następnego pokoju były otwarte. Ja zająłem stanowisko pod łóżkiem obok drzwi do następnego pokoju. Nade mną był któryś z naszego oddziału. Dołem kilka krótkich serii do następnego pokoju i wyczekujemy. W pewnym momencie wtacza się do naszego pokoju granat (tak zwany tłuczek), toczy się obok mnie, ja zakryłem się walizką, nareszcie wybuch. Ruszam rękami i nogami, wszystko całe. Myślę sobie dobra nasza. Słyszę głos pchor. „Gryfa”, oglądam się do tyłu i widzę go jak siedzi na parapecie okna, przez któreśmy weszli. „Gryf” pyta się czy można rzucić granat. W tym momencie zostaje trafiony serią w brzuch. Zdejmują go sierż. „Okrzeja” i kpr. „Łyżka”, którzy byli na zewnątrz. Rozwścieczony ranami kolegi rzucam gamona do następnego pokoju, siła wybuchu zamyka drzwi. Gdy oprzytomniałem zobaczyłem „Tarzana” stojącego przy szafce i pociągającego z litrówki. Obaj z „Tarzanem” wyrzuciliśmy na zewnątrz co się nam mogło przydać i na wezwanie sierż. „Okrzei” opuściliśmy budynek. Wychodząc ostatni zobaczyłem „Pumę”, który zębami chciał załadować pistolet. Podbiegłem do niego i zobaczyłem, że jest ranny w łokieć. Obok niego leży lkm. Zabrałem mu pistolet, ponieważ zrozumiałem, że chce się dobić. Krzyknąłem na kolegów. Przyszedł kapr. „Łyżka” i wziął lkm. Ja pomogłem wstać „Pumie” i zapytałem, czy może się wycofać o własnych siłach. Spróbował iść i mówi, że sam pójdzie. Ja zostałem by osłaniać odwrót. Wycofując się znalazłem w krzakach rannego „Chana” (Jerzy Leśniewski). Zarzuciłem go sobie na plecy i wyczołgałem się z nim spod pola obstrzału. Chan miał przestrzelone oba pośladki i nie mógł wcale się poruszać. Gdy przywlokłem się ostatkiem sił z „Chanem” na miejsce zbiórki, zastałem tam już prawie wszystkich. Rannych układali na wozach i nieznajoma Pani opatrywała ich. Niepowodzeniem akcji był zbieg okoliczności. My mieliśmy umówioną białą rakietę, gdy grupa szturmowa pod dowództwem por. „Nerwy” opanuje wnętrze budynku, a Niemcy wystrzelili białą rakietę i przypuszcza się, że był to umówiony znak by im udzielić pomocy, ponieważ 4 km od Kłodnicy, w Kluczkowicach stało 400 Kałmuków. Dowództwo obawiając się okrążenia nie mogło przedłużać akcji i dało rozkaz do odwrotu.
Akcja trwała około 2 godzin. Polegli por. „Mucha”. Pchor. „Gryf”, por. „Śmiały” (Boguta Stanisław z Mełgwi pow. Lublin), od por. „Jemioły”, „Burza”, „Rauni” „Jerzy”, „Kula”, „Chan”, „Puma”. Grób „Śmiałego” i „Burzy” jest na cmentarzu w Kłodnicy. Por. „Mucha” i podchor. „Gryf” leżą na cmentarzu w Bychawie.
Zbliżał się koniec wojny, Niemcy pod ciosami Armii Czerwonej cofali się bezładnie. Dowództwo zarządziło koncentracje oddziałów. Pamiętam noc deszczową z 21 na 22 lipca 1944 r. Pod dowództwem por. „Nerwy” zwiad patrolował teren. Podjechaliśmy do drogi biegnącej z Krzczonowa do Bychawy. Niemcy cofając się tą drogą pozostawili wozy konne, samochody i wiele innego sprzętu, wszystko stało w kałużach i błocie. Zostawiliśmy konie na skraju lasu i poszliśmy na szaber. Braliśmy co było nam potrzebne. Z jednego samochodu osobowego wypruliśmy obicia siedzeń. Miały być na leje do spodni. Deszcz ciągle lał, przemokliśmy całkowicie.
Do wsi Lewandowszczyzna przyjechaliśmy nad ranem. Stał tam już cały 1 batalion 8 p.p.leg.
Lewandowszczyzna jest wieś nieduża. Wszystkie domy i stodoły były już zajęte, ciasnota straszna. Kwaterowały tam oddziały nasz tj. „Nerwy”, „Jemioły” i „Rysia”. Nam na kwaterę wyznaczono chatkę małą tak, że wszyscy chłopcy ze zwiadu nie pomieścili się w niej. Była i szopka, ale prawie bez strzechy, tam postawiliśmy konie. Szczęście, że pchor. „Bemol” miał pałatkę i z niej zrobiliśmy prowizoryczny dach i tak zasłaniając się od deszczu ułożyliśmy się do snu. Długo nie spałem, bo jeszcze mundur na mnie nie wysechł, gdy kopnięciem w stopę, bo taki był zwyczaj budzenia obudził mnie goniec dowódcy Miłosz z poleceniem stawienia się do dowódcy. Zerwałem się szybko, oczyściłem się z grubsza bo mundur i buty były schlastane niemiłosiernie błotem i zameldowałem się por. Nerwie. Dostałem rozkaz udanie się do wsi Kostrzew do Machania (Feliks Fliś) po osobiste rzeczy kpt. „Młota”. Do Kostrzewa jeździłem chętnie bo tam miałem dziewczynę, nazywała się Bogusia, była to nieduża piegusa, Bardzo ją lubiłem, bo kiedy tylko była okazja być u niej to zawsze częstowała mnie ciastkami i słodka śmietaną. Pojechał ze mną Kmicic, bo miał w Kostrzewie swoją bieliznę, którą oddał do prania.
Po przybyciu do Kostrzewa ja udałem się do Michonia, a „Kmicic” pojechał po swoją bieliznę, umówiliśmy się u Bogusi. Wyszedł do mnie Michoń i jakaś Pani. Była to żona kpt. „Młota”. Poczęstowała mnie kielichem i śniadaniem. Zabrałem walizkę i pożegnałem się prędko, bo mi się spieszyło do Bogusi. „Kmicic” już czekał na mnie rozmawiając z Bogusią. Łączyłem się do rozmowy i gdy tak beztrosko gawędziliśmy, wpadł kowal, który mieszkał obok, a którego znałem, bo nieraz kułem u niego konie i mówili, że idą Niemcy. Kobiety narobiły pisku a my z „Kmicicem” wyskoczyliśmy przed dom na drogę. Około 400 m zobaczyliśmy grupę Niemców idącą marszem ubezpieczonym od strony Krzczonowa. Kmicic skoczył na konia, ja szarpię się z uzdą, na której był uwiązany mój koń. Wreszcie rozsupłałem węzeł, porwałem walizkę i skoczyłem na siodło ruszając z miejsca galopem. Jak się obejrzałem, to Niemcy byli ze 30m ode mnie gdy skrywałem się za budynki Niemiec puścił serię z automatu, ale mnie nie dosięgła, bo już byłem za budynkami. Po przybyciu do Lewandowszczyzny zastaliśmy batalion w pogotowiu marszowym. Zdążyłem tylko zadać koniowi obrok i sam zjeść trochę obiadu, zaraz przybiegł goniec, by zwiad stawił się przed kwaterą kpt. „Młota”.
Stanęliśmy w szyku, wyszedł kpt. „Młot” z por. „Nerwą”. Dowiedzieliśmy się że Lublin jest już wolny i mamy jechać by zająć koszary 8 p.p.leg. w Lublinie. Jako pierwszy ma jechać zwiad konny pod dowództwem por. „Nerwy”. Serca nasze zabiły mocniej. Odprawa była bardzo uroczysta. Kpt. „Młot” wypił z por. „Nerwą” strzemiennego, potem ucałował go z dubeltówki i wręczył proporczyk, którego następnie por. „Nerwa” oddal Korsarzowi, bo on go nosił. Ruszyliśmy w dobrym nastroju, że dzisiaj będziemy w Lublinie. Dojeżdżając do wsi Romanów spotkaliśmy chłopa, który nam powiedział, że we wsi są Niemcy. Por. „Nerwa” dał rozkaz z koni, Przy koniach miał zostać „Korsarz”.
Rozsypaliśmy się w tyralierę i wchodzimy do wsi. W sadzie pomiędzy dwoma zabudowaniami stoi 2 wozy konne i kręcą się Niemcy. Na wezwanie por. Nerwy, by się poddali odpowiedzieli, byśmy szli z nimi, za Wisłę, bo tu zaraz przyjdzie Armia Czerwona.
Por. „Nerwa” powtórzył wezwanie do poddania, a gdy nie usłuchali podszedł do Niemca i zabrał mu broń. Sytuacja była fatalna, ponieważ w środku był por. „Nerwa”, kpr. „Łyżka” i pchor. „Bemol”. Wokoło nich Niemcy. Reszta zwiadu konnego opasała półkolem Niemców.
Ja zająłem stanowisko za rogiem stodoły w kartoflach, które tam rosły. Obok mnie znalazł się Korsarz, który zostawił konie bez opieki. Naprzeciw nas leżał Niemiec z lmg, w odległości około 20m. W pewnym momencie przyszło mi na myśl, by się odsunąć od stodoły. Powiedziałem „Korsarzowi” to i odczołgaliśmy się z 5 m w kartofle. Padły strzały, kto pierwszy strzelił nie wiem, strzelanina nie trwała długo, 3 do 5 minut. Ja mierzyłem do stanowiska lkm. Celowniczy leżał nieżywy, lecz lkm-u nie było. Przeczucie uratowało mi życie. Bo jeśli bym się nie odsunął od rogu stodoły nie żył bym. Ponieważ cały róg stodoły był zsiekany kulami z lkm-u. Zdobyłem w tej akcji p.m. i pistolet t.t. Marzenia moje się spełniły, bo wreszcie miałem takie uzbrojenie jak por. „Nerwa”.
W akcji zginął „Blask”, ranny był „Kmicic”. Niemców padło dziewięciu, jeżeli dobrze pamiętam. Reszta zwiała za rzeczkę do lasu od strony Bychawy i stamtąd otworzyli ogień z broni maszynowej do nas.
Por. „Nerwa” posłał mnie na rozpoznanie, podczołgałem się głęboką drogą na skraj wsi. Zorientowałem się, że nie posuwają się w naszą stronę, wycofałem się i zameldowałem por. „Nerwie” o tym.
Por. „Nerwa” dał rozkaz do odmarszu. Wsiedliśmy na konie i pojechali w stronę Bychawki. Tam zostaliśmy zatrzymani przez patrole Armii Czerwonej. Kwatery wyznaczyli nam we wsi Polanówka i tam złożyliśmy broń.