Fragment Pamiętnika
Dochodzimy do wsi Polanówka, przy drodze okopane działa, dużo wojska radzieckiego. Marsz nasz zostaje zatrzymany. Stoimy tak kilka godzin, nie wiedząc, dlaczego zostaliśmy przez sowietów zatrzymani.
Wraca „Nerwa” z konnym zwiadem. Dostajemy polecenie zajęcia kwater we wsi. Partyzantów zbiera się coraz więcej, są różne kompanie, wieś jest nieduża, śpimy pod gołym niebem, bo noc jest ciepła.
Po śniadaniu wzywają nas wszystkich na pastwiskowy ugór, siadamy tworząc duży krąg, do którego wchodzi oficer radziecki w randze pułkownika. Przemawia do nas po rosyjsku, tłumaczem jest ppor. „Jemioła”. Z przemówienia dowiadujemy się, że Niemcy się cofają, Czerwona Armia wyzwala nasze tereny, wspólnie z Ludowym Wojskiem Polskim, które powstało w ZSRR. Mamy złożyć broń i pod eskortą żołnierzy radzieckich pomaszerować do tego wojska, prawdopodobnie do Chełma. Jak ma wyglądać ten marsz nie wiemy, ale z komunikatów radia zagranicznego wiemy, jaki los spotkał dywizję AK, która brała udział w walkach o wyzwolenie Wilna. Po walkach zostali załadowani do pociągów i wywiezieni, oczywiście bez broni, w nieznane. Dowódca kompanii „Nerwa” zbiera nas i mówi, że w tych warunkach kompania zostaje rozwiązana i każdy z nas ma wolną rękę w działaniu. Nadeszła chwila wymarszu w nieznane, pod zbrojną strażą żołnierzy radzieckich. Nie chcąc maszerować bezwolnie pod „opieką” bolszewicką, jeszcze w Polanówce skombinowałem sobie ubranie cywilne i zanim otoczono nas strażą, wspólnie z „Babiniczem”- Tadeuszem Borzęckim, „Rappem” - Stanisławem Hopkałą, „Janem” - Satuminem Zawadzkim, oraz „Świdrem” - Stanisławem Milaszkiewiczem, oderwaliśmy się po angielsku od całego zatrzymanego przez czerwonoarmistów, zgrupowania partyzanckiego. To samo zresztą zaczęli robić, idąc w nasze ślady, wkrótce inni koledzy, ulatniając się grupkami z konwoju. Jak się orientuję, do Chełma nie doszło zbyt wielu...
Uciekając z Polanówki, zostawiliśmy tam, pod opieką jednego z gospodarzy, broń krótką, której nie oddaliśmy Rosjanom w chwili rozbrojenia. Dalszy kierunek naszego marszu obraliśmy na Lublin, bo każdy z nas chciał jak najszybciej dotrzeć do swoich rodzin, by zorientować się, co się z nimi działo podczas krótkotrwałych, lecz gwałtownych walk o miasto.
Po drodze mieliśmy leśniczówkę w Zemborzycach, od dawna zaprzyjaźnioną z naszym oddziałem partyzanckim. Tu postanowiliśmy zasięgnąć języka, zanim udamy się do miasta. Gdy znaleźliśmy się w domu leśniczego, którym był inż. Jan Kowalczewski, /obecnie, żyjący jeszcze, w Radomiu/, zaraz na wstępie zostaliśmy uprzedzeni, że tu już parę razy zaglądało NKWD, polując na partyzantów AK. Ledwie zdążyliśmy się umówić z panem leśniczym i jego żoną, kim dla nich jesteśmy, na podwórze leśniczówki zajechał wojskowy łazik, z czterema pasażerami w mundurach. Nie było już czasu na ucieczkę. Byli to żołnierze NKWD. Za chwilę już byli w mieszkaniu i pierwsze ich pytanie było, kim jesteśmy. Na zgodne oświadczenie pana leśniczego z żoną, oraz nasze, że jesteśmy krewnymi gospodarzy, którzy tu szukali schronienia podczas walk o Lublin. Rosjanie zażądali okazania przez nas dokumentów. Z tym nie było żadnego kłopotu, ponieważ cała nasza piątka miała, bądź prawdziwe, bądź „lewe” kennkarty. Później rozpoczęło się bliższe zapoznawanie z naszymi dokumentami i zapytania o nasze zawody. Te były w kennkartach podane po niemiecku i po polsku. O ile dobrze pamiętam, dwóch z nas miało wpisane „Kaufmann – kupiec”, jeden „Buchhalter – księgowy”, jeden „Forst-praktikant – leśnik”, zaś ostatni chyba „Beamter – urzędnik”. Na nasze objaśnienia, dotyczące znaczenia wpisanych zawodów, otrzymaliśmy jednobrzmiące we wszystkich przypadkach odpowiedzi, że zarówno kupcy, jak księgowi, leśnicy oraz urzędnicy będą potrzebni po wojnie, ale teraz pojedziemy z nimi do Lublina, bo polska armia potrzebuje żołnierzy i my zostaniemy do niej wcieleni. Pragnąc odwlec o tyle, ile się da, „upragniony” moment wcielenia do armii wpadliśmy na pomysł, że przecież wypada wychylić toasty za wspólną walkę oraz „za pobiedu”. Pani leśniczyna, jakby na to czekała, wyczarowała litrową butelkę wódki oraz jakąś zakąskę i rozpoczęło się uroczyste oblewanie przyszłych zwycięstw. Ponieważ wspólników do tego litra wódki było sporo, bo nas pięciu, dwoje gospodarzy oraz czterech nieproszonych gości, razem więc jedenaście osób, mimo iż każdy z nas pił w miarę oszczędnie, nie żałując poczęstunku gościom, trzeba było zabieg powtórzyć i w ten sposób na stole pojawiły się chyba jeszcze dwie litrówki. Gdy kończyliśmy pierwszą, dowódca enkawudystów wydał rozkaz kierowcy łazika i jednemu z bojców, by pojechali do najbliższej wsi, celem kontynuowania misji, dla której ich tu przysłano, z nami zaś został po chwili on sam i jeden z bojców, któremu najszybciej alkohol pomieszał zdrowy rozsądek. Gdy po kilku jeszcze toastach, ostatni żołnierz / towarzyszący .. komandirowi, pogrążył się w głębokim śnie, zostawiając nawet swój automat oparty o ścianę, wówczas nagle stał się swego rodzaju cud. Komandir zwrócił się do nas dosyć dobrą polszczyzną, że on orientuje się doskonale, jaką rodziną jesteśmy dla leśniczego, więc radzi nam,- abyśmy wiali z leśniczówki co sił w nogach, zanim jego wojsko wysłane do wsi nie wróci, a pijany współtowarzysz nie wyzwoli się spod działania alkoholu. Tej propozycji nie musiał nam powtarzać, wialiśmy w kierunku Lublina, podzieliwszy się na dwie grupy. W jednej z nich znalazłem się ja i Tadzio Borzęcki-„Babinicz”, w drugiej pozostała trójka. Tadzio Borzęcki był to kolega jeszcze z konspiracji „Miecza i Pługa”, który wkrótce po mojej ucieczce do partyzantki wylądował w oddziale „Rysia”, wchodzącym w skład naszego zgrupowania partyzanckiego kpt. „Młota”.