Autorzy:
Jan Onoszko "Jacyna", Czesław Linkowski "Tom I"
Oddział partyzancki AK „Nerwa”, wg oficjalnego określenia początkowo II pluton kadrowy 8 p.p A.K. a pod koniec swojego istnienia już II kompania 8 p.p. A.K. działał na południe od Lublina na terenie byłych powiatów bychawskiego i bełżyckiego oraz częściowo lubelskiego i krasnostawskiego. Teren ten nie posiadał dużych kompleksów leśnych, stąd też głównym oparciem dla oddziału nie był las lecz polska wieś. W okresie okupacji istniały dwa zasadnicze rodzaje oddziałów partyzanckich tzw. ”leśne” i lotne. Oddziały leśne miały miejsce stałego pobytu w dużych kompleksach leśnych, słabo zaludnionych, miały tam swoje obozy, bunkry i umocnienia. Stamtąd wyruszały do wykonania zadań bojowych a po ich wykonaniu wracały do swoich leśnych baz. Oddziały lotne natomiast operowały na terenach o słabym zalesieniu natomiast dość gęsto zamieszkałych przez ludność wiejską. Tu istniało zawsze większe ryzyko niespodziewanego zetknięcia się z oddziałami niemieckimi, łatwiej było o również o dekonspiracje i zdradę, gdyż okupant rozsyłał w teren wielu swoich konfidentów, którzy pod różnymi pretekstami włóczyli się w przebraniu po wsiach. Oddziały lotne musiały liczyć się też z tym, że sama ich obecność w terenie mogła, szczególnie w początkowej fazie ruchu partyzanckiego, spowodować działania represyjne ze strony okupanta w stosunku do ludności miejscowej. Wszystkie te względy powodowały, że oddziały lotne, jeśli chciały przetrwać a jednocześnie wykonywać powierzone im zadania, musiały być bardzo ruchliwe, zmieniać często miejsca postoju i zachowywać stałą gotowość bojową. Przy zachowaniu tych podstawowych warunków konieczna była jednocześnie również pewna demonstracja obecności partyzantów w terenie, co utrzymywało w ryzach wszelkie elementy przestępcze a ponadto napędzało strachu okupantowi i jego administracji terenowej, w rezultacie czego w 1944 roku wiele wsi Lubelszczyzny mogło już bezkarnie uchylać się od obowiązkowych świadczeń kontyngentowych na rzecz wroga.
Oddział Partyzancki AK „Nerwa” był oddziałem lotnym, cechowała go bardzo duża ruchliwość, prawie codziennie zmienialiśmy miejsce postoju pokonując przy tym znaczne odległości. Na kwatery wiejskie przybywaliśmy zazwyczaj nocą aby już następnego wieczora ruszyć dalej. Wieś z lat okupacji to przeważnie drewniane chaty, nierzadko jeszcze kryte słomą i z klepiskiem w izbie. Umeblowanie to drewniane łóżko, ława rozsuwana do spania, skrzynia na ubrania i stołki. W zimie przyjmowano nas na noc do izby, na wiosnę i w lecie woleliśmy spać na sianie w stodole. Gdy po długim nocnym marszu w mrozie lub słocie przychodziło się do takiej izby buchało z niej ciepło, pachniało świeżym chlebem i jadłem, panował zaduch, ale dla nas zmarzniętych, zmęczonych i spragnionych ciepła domowego był to zaduch swojski. Gospodarz przynosił ze stodoły wiązkę słomy i rozścielał ją na podłodze, kładliśmy się na niej pokotem, nieraz po kilkunastu w jednej izbie. Domownicy spali na łóżku i ławie, my na ziemi. W zależności od rozkazu dowódcy i stopnia gotowości bojowej spaliśmy w bluzach mundurowych lub bez z bronią w zasięgu ręki ustawioną zazwyczaj pod ścianą przy głowach śpiących, bez butów wolno było spać tylko w zimie od wieczora do godziny 5-ej rano, ale już od wczesnej wiosny nakładanie butów obowiązywało o 3-ciej rano. O nakazanej godzinie wartownik wchodził na kwatery budził wszystkich do nakładania butów, potem można było spać dalej aż do pobudki. Było to uciążliwe, tym bardziej, że snu z zasady mieliśmy bardzo mało, ale konieczne, wiedzieliśmy bowiem, że Niemcy wypuszczali się na obławy w teren z takim wyliczeniem, aby z nastaniem świtu móc zaskoczyć śpiące jeszcze wioski. Z zapadnięciem zmroku Niemców już zazwyczaj w terenie nie było, starali się jeszcze przed wieczorem wrócić do swoich ufortyfikowanych siedzib.
Z chwilą przybycia na nocleg każda drużyna wystawiała posterunek alarmowy koło swojej kwatery, wartownik zmieniał się co godzinę, budząc następnego w ustalonej uprzednio kolejności. Nie dotyczyło to drużyny służbowej, codziennie innej, wyznaczonej przez zastępcę dowódcy oddziału. Drużyna ta zaraz po przybyciu do wioski obsadzała drogi wylotowe i inne punkty strategiczne posterunkami, często z bronią maszynową, część drużyny czuwała na kwaterze, w każdej chwili gotowa do zajęcia stanowisk bojowych, reszta drzemała w pełnym umundurowaniu i uzbrojeniu. Dowódca drużyny na zmianę z zastępcą rozprowadzali i sprawdzali posterunki całą noc i dzień aż do wieczora. Posterunki te ubezpieczały oddział przed zaskoczeniem ze strony wroga, ponadto przez cały czas kwaterowania oddziału w wiosce, co trwało zazwyczaj nie dłużej niż jeden dzień, miały obowiązek nie wypuszczać z wioski osób nieznanych, względnie podejrzanych, aby nie dopuścić do dekonspiracji miejsca postoju. Były to konieczne środki ostrożności przedsiębrane zazwyczaj wspólnie z miejscową placówką AK lub BCh.
Po porannej pobudce, której godzina ustalana była przez dowództwo przed udaniem się na spoczynek w zależności od tego jak późno przybyliśmy na nocleg, można się było rozebrać do pasa i umyć /niezależnie od pory roku zawsze w zimnej wodzie, pod studnią lub w jakimś cebrzyku/. Po myciu indywidualna modlitwa i śniadanie – przeważnie kawa z mlekiem i chleb ze smalcem. Po śniadaniu zajęcia w drużynach, jeśli okolica była spokojna
i sytuacja na to pozwalała dcy drużyn lub ich zastępcy zarządzali ćwiczenia lub czyszczenie broni na kwaterach lub wyznaczali wolny czas wykorzystywany przeważnie na higienę osobistą. Można było wówczas uprać bieliznę na zmianę /jeśli kto miał zapasową/ albo poprosić o upranie jej gospodynię na kwaterze, można było dokonać przeglądu munduru i bielizny, cerować i łatać a przede wszystkim odwszawiać się. Mimo naszych usilnych starań, nigdy nie udało się nam całkowicie uwolnić się od wszy, nie znano jeszcze wówczas środków chemicznych w rodzaju DDT lub Azotoksu, jednym radykalnym środkiem dla nas dostępnym było opalanie szwów bielizny i munduru nad ogniskiem. Nie zawsze mogliśmy sobie na to pozwolić, zarówno ze względu na porę roku jak względy bezpieczeństwa. Mimo wysiłków z naszej strony z higieną osobistą nie było najlepiej. Na pierwszy rzut oka wyglądaliśmy schludnie
i czysto, byliśmy ogoleni /ci którym już brody rosły/ w rzeczywistości jednak nasza pozorna czystość pozostawiała wiele do życzenia. Częste spanie w mundurach i butach, nie rozbieranie się z konieczności nieraz tygodniami, mycie zimną wodą na tzw „mały dekolt”, wszystko to nie mogło wpływać korzystnie na naszą higienę. Pewnej zimowej nocy, kiedy już wszy bardzo nam dokuczały, uruchomiono dla nas łaźnie miejską w Bychawie. Połowa oddziału myła się a druga połowa ubezpieczała kąpiących się i na zmianę. Noc była bardzo mroźna trzeba było przed świtem odjechać saniami, w czasie tego już nie całkiem wyschnięci, zmarzliśmy tak strasznie, że aby nas uratować przed przeziębieniem, dowództwo zarządziło biegi tyralierą na przełaj przez pola i marsz na piechotę do rana. Rozgrzaliśmy się ale nad ranem byliśmy już z powrotem spoceni i brudni.
Każda drużyna miała swojego kucharza, który w zamian za zwolnienie od służby wartowniczej miał obowiązek przygotowywać posiłki na kwaterze, przeważnie jednak ster rządów kuchennych obejmowała gospodyni kwatery a nasz kucharz był jej pomocnikiem. Mięso i tłuszcze braliśmy z majątków i mleczarń niemieckich lub dawały nam polskie dwory. Chleb pieczono nam na wsi z mąki i zboża zdobytego przez nas w niemieckich magazynach /patrz poz 23 i 24 wykazu akcji bojowych/. Posiłki na kwaterze sporządzane z naszych prowiantów jedliśmy wspólnie z domownikami.
Początkowo ludność wiejska nie będąc rozeznana w zawiłościach organizacyjnych organizacji obawiała się trochę przybywających nocą na kwatery, zdarzały się jeszcze napady rabunkowe i nigdy nie wiadomo było kto nocą puka do okna. Bardzo szybko nabrano do nas zaufania i na wieść, że przybyli „nerwiacy” chaty stawały przed nami otworem. Ludność wiedziała, że ma w nas sprzymierzeńca chroniącego ją również przed bandytami. Pewnej zimowej nocy 1944 roku patrol z naszego oddziału jadący saniami z Lublina napotkał w lesie Dąbrowa obcy zaprzęg. Na nasze wezwanie „stój kto jedzie” padła odpowiedz „partyzanci”. Na dalsze nasze polecenie „jeden z was niech się zbliży” obcy zaprzęg zatrzymał się i zapadła cisza. Zniecierpliwieni koledzy sami podchodzą ostrożnie do obcych sań i widzą, że są one załadowane kożuchami, różna odzieżą i butami oraz połówką świni – ludzi ani śladu. Okazało się, że byli to bandyci, którzy wracali z rabunku. Sanie, ze zrabowanym mieniem przekazano sołtysowi najbliższej wioski z surowym nakazem aby zrabowane przedmioty zwrócił prawowitym właścicielom, niestety sprawcy rabunku zdołali zbiec. Z czasem zawiązały się między nami a ludnością wiejską więzy przyjaźni, przybywaliśmy na kwatery życzliwie witani, w każdej wsi istniała placówka AK lub BCh, która współpracowała z nami zarówno w zakresie wywiadu, utrzymywania ładu i porządku w terenie, jak również w zakresie zaprowiantowania. Ludność wiejska zrozumiała, że naszej obecności w terenie zawdzięcza iż napady prawie ustały a nacisk okupanta na obowiązkowe dostawy co raz słabszy.
Istniało wiele takich wsi na Lubelszczyźnie, gdzie władza okupanta już w ogóle nie sięgała.
Służba nasza w oddziale, szczególnie w okresie zimowym, była dość uciążliwa. Byliśmy stosunkowo lekko ubrani a zima z roku 1943 na 1944 r. była mroźna i obfitująca w opady, grzała nas tylko młodość i nieustanny ruch. Po długim marszu w śniegu lub roztopach buty mieliśmy zazwyczaj przemoczone i nigdy dokładnie dosuszone. Brak ciepłej bielizny i ciepłych ubrań był zrozumiały, była to już przecież czwarta zima okupacyjna. Dlatego też poważnym uzupełnieniem dla nas było zdobyczne umundurowanie niemieckie, ciepła bielizna wojskowa no i niemieckie buty „saperki” szczególnie przez nas cenione. Zdobyliśmy tego pewną ilość w akcji na stacji kolejowej w Dominowie a następnie w majątku w Kozicach a na wiosnę w potyczce pod Piotrkówkiem /patrz poz. 9,13,22 wykazu akcji bojowych/. Ostatecznie jednak jeśli chodzi o umundurowanie prezentowaliśmy się nie gorzej niż inne oddziały partyzanckie AK a z czasem nawet, dzięki naszym niemieckim zdobyczom, znacznie lepiej od wielu z nich. W zasadzie wszyscy mieli jakieś czapki typu wojskowego z orzełkiem, wszyscy funkcyjni podchorążowie i podoficerowie mieli przynajmniej bluzy mundurowe różnych formacji przedwojennych polskich lub zdobyczne niemieckie, cały konny zwiad był umundurowany przeważnie w mundury niemieckie, znaczna część żołnierzy w drużynach ubrana była w coś co przypominało mundury. Byli też jednak żołnierze ubrani zupełnie po cywilnemu i tylko pas główny na marynarce i chlebak, no i oczywiście broń pozwalały rozpoznać w nich partyzantów. Dowódca oddziału oraz wszyscy kolejni jego zastępcy mieli własne przedwojenne mundury oficerskie i prezentowali się elegancko. Osobistą broń krótką /pistolety/ nosiło się przeważnie zatkniętą z przodu za pas główny, uwiązaną na sznurze wiszącym na szyi, jeżeli kto miał kaburę nosił oczywiście pistolet w kaburze.
W oddziale „Nerwa” nie mieliśmy żadnego problemu z alkoholizmem wśród żołnierzy, problem ten po prostu nie istniał. Z każdym nowo przybyłym dowódca przeprowadzał osobiście wstępną rozmowę w której uprzedzał o surowym zakazie picia alkoholu. Nie znaczyło to, że byliśmy bezwzględnymi abstynentami. Alkohol wolno było pić tylko na wyraźny rozkaz dowódcy oddziału i w ilości przez niego dozwolonej. Za przekroczenie tego rozkazu groziła kara chłosty /na gołe pośladki/. Należy zaznaczyć, że dowódca w bardzo nielicznych przypadkach zezwalał na wypicie przysłowiowych 100 gram alkoholu. O ile pamiętam było to raz w zimie, gdy zorganizowano nam „ostatki” w Bychawie na które przyjechało kilku naszych znajomych i „narzeczone” z Lublina, a także raz na wiosnę, gdy w czasie jakiegoś święta narodowego alianckiego /chyba USA/ urządzono po akademii w budynku szkolnym w Woli Gałęzowskiej zabawę taneczną. Chyba też jeden raz wczesną wiosną otrzymaliśmy od podoficera prowiantowego kaprala Franka po jednym kieliszku wódki po przybyciu na kwatery po długim nocnym marszu przemoczeni i zmarznięci.
W oddziale utrzymywana była silna dyscyplina, na miejscu postoju żołnierzowi nie wolno było oddalać się z kwatery bez zgody dcy drużyny lub jego zastępcy. Wszelka rekwizycja na wsi traktowana była jak rabunek i groził za to sąd polowy. W marszu palenie papierosów był zabronione, w czasie odpoczynku palono tylko na komendę „wolno palić”. Ponieważ nocne marsze trwały całymi godzinami niektórzy palacze wyspecjalizowali się w paleniu papierosów w rękawie w sposób zupełnie niewidoczny, tym niemniej za przyłapanie z papierosem można było zostać ukaranym. Dyscyplina była surowa i wszyscy amatorzy przygód, którzy nie potrafili się jej poddać, szybko opuszczali nasze szeregi. Oprócz kary chłosty, która zdaje się raz była zastosowana i kary wydalenia z oddziału /kilka znamy przypadków/ stosowana była kara „stójki pod karabinem” za przewinienia polegające na łamaniu dyscypliny. Żołnierz odbywał karę na kwaterze a polegała ona na staniu w pełnym rynsztunku z bronią, na baczność, przez określony czas /zwykle jedną godzinę/. Karę tą wymierzał dca oddziału lub jego zastępca.
W okresie zimowym przygarnęliśmy do oddziału kilkunastu jeńców rosyjskich zbiegłych z niewoli niemieckiej, wszystkich ich po odkarmieniu przekazaliśmy rosyjskiemu zgrupowaniu partyzanckiemu „Werszyhory”, z którym spotkaliśmy się około 8 marca 1944 r.
Uzbrojenie nasze było początkowo dość liche i stanowiło na oddział w sile plutonu 1 rkm, kilka karabinów niemieckich, kilka pm-ów /steny i niemieckie/, parę coltów zrzutowych i trochę niemieckiej broni krótkiej zdobytej w akcjach na ulicach Lublina. Rozbrojenie obozu Baudienstu na ulicy Wesołej w Lublinie w styczniu 1944 r. dało w efekcie kilkanaście starych karabinów francuskich typu Lebel, które tylko z pozoru wzmacniały naszą siłę ogniową. W rzeczywistości była to broń przestarzała, niepewna i z niewielką ilością amunicji. Na broń zrzutową nie mogliśmy liczyć, trzeba było ją zdobyć na wrogu. W miesiącu lutym i marcu, w wyniku udanych akcji na stacji w Dominowie i w majątku Kozice zdobyliśmy lkm i rkm, broń ręczną i pistolety maszynowe oraz broń krótką i granaty. Tragedia w Pawlinie w dniu 7 kwietnia osłabiła nas na krótko, straciliśmy wówczas 32 poległych, straciliśmy również znaczną część taboru. Pod koniec kwietnia oddział z powrotem odbudował swój stan osobowy, a w ciągu maja i czerwca powiększył się tak znacznie, że liczył już przeszło 100 ludzi. W czasie akcji „Burza” występował już jako II kompania 8 p.p.AK. przy końcu kwietnia dołączyły do oddziału uzbrojone i częściowo umundurowane grupy ppor „Henryka” i st. sierżanta „Okrzei”, przydzielona została również do oddziału grupa żołnierzy z rozwiązanego oddziału partyzanckiego „Spartanina” z dwoma sanitariuszkami „Lidią” i „Kropką” oraz jednym absolwentem kursu młodszych dowódców „Tomem”. Następne akcje zbrojne /np. pod Piotrkówkiem/ i wreszcie przydział ze zrzutu 2 lkm i piata uczyniły oddział całkiem nieźle uzbrojonym.
Początkowo każda drużyna miała swoje sanie i parę koni, w miarę powiększania się stanu osobowego drużyny rozwinięte później w plutony miały już po dwa wozy do przewozu ludzi i jeden wóz prowiantowy. Wszystkie wozy i konie pociągowe pochodziły z niemieckich majątków, konie wierzchowe zwiadu konnego zostały zdobyte na niemieckim torze wyścigowym w Lublinie na Wrotkowie. W czasie pieszych marszów na wozach przewożone były nasze plecaki i zbędne w danej chwili rzeczy osobiste jak płaszcze peleryny itd. oraz zapasowa amunicja.
We wczesnym okresie zimowym szefem plutonu był przez krótki czas sierżant „Nowy” /N.N/, człowiek niezbyt solidny, przyłapany kiedyś na piciu alkoholu został wydalony z oddziału. Podobno po odejściu z oddziału dopuścił się rabunku na jakiejś wsi i był poszukiwany przez właściwe organa AK
Dużym wydarzeniem dla nas były odwiedziny mgr Stanisława Magierskiego /Jacek II/ znanego nam przede wszystkim z tego, że skomponował specjalnie dla naszego oddziału „Kołysankę leśną” zaczynającą się od słów „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”. Przyjechał z aparatem filmowym i fotograficznym. Sfilmował oddział na ćwiczeniach oraz wykonał szereg zdjęć. fotograficznych. Nie znane są nam dzieje filmu, natomiast zdjęcia fotograficzne zachowały się do dzisiaj i stanowią dla nas cenną pamiątkę.
Piosenka partyzancka zajmowała w życiu oddziału poczesne miejsce, pomagała przetrzymać zimno i nieraz głód, rozpraszała nasze smutki i tęsknoty, pozwalała przetrwać ten bądź co bądź trudny okres w naszym życiu. Wszyscy byliśmy młodzi, wielu z nas jeszcze niedawno było uczniami lubelskich szkół średnich, stąd stosunkowa łatwość nawiązywania więzi koleżeńskich wyrażających się miedzy innymi i we wspólnym śpiewie. Śpiewaliśmy dużo i chętnie, wszędzie tam gdzie względy bezpieczeństwa i dyscyplina wojskowa na to pozwalały. Śpiewaliśmy i na kwaterach i w marszu i w czasie jazdy na wozach, przede wszystkim „Kołysankę leśną” bo była nasza własna, liryczna i piękna a ponadto bardzo dużo innych popularnych wówczas piosenek partyzanckich. W chwilach „wisielczego” humoru śpiewaliśmy chętnie trochę niecenzuralną, dowcipną piosenkę żołnierska zaczynającą się od słów „Nasz porucznik chłop morowy”. Na kwaterach śpiewaliśmy też solo, wygłupiając się przy tym co niemiara, popisowymi numerami był rosyjski „Ciubczyk” i„czastuszki”. W lecie podchorąży „Dym” ułożył dla konnego zwiadu piosenkę zaczynającą się od słów „Słuchaj dziewczę kto to jedzie, wszak to konny zwiad”.
Wczesną wiosną z nadejściem roztopów przerzucono nas w okolice Bełżyc, dopiero znacznie później dowiedzieliśmy się że wyznaczono nas do ochrony lotniska polowego w akcji „Most I”. Rozpoczął się pamiętny dla oddziału Wielki Tydzień 1944 roku. W środę zajęliśmy kwatery we wsi Pawlin koło Bełżyc. Ze względu na odkryty teren, pobliski punkt obserwacyjny wroga, wszelkie poruszanie się po wsi w czasie dnia było zabronione. Tego dnia wysłanych zostało do Lublina kilku partyzantów z zadaniem przywiezienia sprzętu i żywności świątecznej tzw „święconego”. W Wielki Czwartek przyjechał do nas ksiądz, odbyła się spowiedź wielkanocna zakończona komunią św. W Wielki Piątek z samego rana „Kula” został wysłany do Lublina by przekazać pistolety małego kalibru nie przydatne w warunkach partyzanckich. Jechał po cywilnemu wozem złożonym jak do pracy w polu, przejeżdżając przez Konopnicę natknął się na dużą kolumnę samochodową wroga. Popędzany przez Niemców aby szybko przejeżdżał udał się do Lublina nie zatrzymywany po drodze i nawiązał kontakt a kolegami wysłanymi wcześniej. Tymczasem Niemcy dysponując olbrzymią przewagą w ludziach i broni okrążyli wieś Pawlin i przystąpili do ataku. Przez cały Wielki Piątek rozgrywała się tragiczna wielogodzinna walka oddziału usiłującego przebić się z okrążenia. Udało się tylko częściowo, przy czym oddział poniósł duże straty. Krótki opis bitwy zawarty jest pod pkt 16-tym wykazu akcji bojowych. Zmęczeni walką partyzanci znaleźli schronienie na kwaterach oddziału „Szarugi”, gdzie spędzili Święta Wielkanocne. W nocy z soboty na niedzielę dołączyła grupa wysłana do Lublina, konwojowali dwa wozy załadowane sprzętem wojskowym i „święconym”. Już we wsi Stasin doszły ich słuchy o tragedii kolegów, pogłoski te potwierdziły się, gdy przejeżdżając przez szosę Lublin–Kraśnik w domu rodziców „Barnaby” zobaczyli jego zwłoki przywiezione z pola bitwy. Tam też otrzymali wiadomość o aktualnym miejscu postoju oddziału. Dotarli do oddziału o zmroku, „Kula” z radością wita swojego brata „Blaska” całego i zdrowego, radość zakłóca świadomość, że tylu kolegów poległo. O świcie w Wielką Niedzielę znowu alarm, tym razem jednak okazuje się, że to gromady ludzi idą polnymi drogami do kościoła na rezurekcję, ale za chwile jeszcze jeden alarm, do wsi wjechało furmanką dwóch Kałmuków i jeden konfident /patrz poz 17 wykazu akcji bojowych/. Wreszcie siadamy do świątecznych stołów. Do izby wchodzi ksiądz Fiuta aby poświęcić pokarmy, jako katecheta lubelskich szkół spotka tu wielu swoich dawnych uczniów, niestety wielu przed paru dniami zginęło. Smutne to były święta.
Po tygodniu od tragedii pod Pawlinem nadeszła oczekiwana noc pierwszego lądowania w okupowanym kraju samolotu alianckiego. Oddział „Nerwa” miał za zadanie ubezpieczenie lądowiska od strony szosy Lublin – Bełżyce. W głębokiej ciszy ochrona lądowiska jak i wyznaczeni do obsługi technicznej /ogniska itp./ zajmują swoje stanowiska. Od czasu do czasu od strony Radawca widać rakiety na niebie, to niemiecka obsługa punktu obserwacyjnego daje znać o sobie. Czas oczekiwania wydłuża się, słychać wreszcie zbliżający się warkot motorów, zapalono znaki rozpoznawcze. Widzimy błysk na niebie, pilot rozpoznał nas, samolot znowu oddalił się i w ciemnościach zaczął szykować się do lądowania. Za chwilę zaskoczył nas potężny szum motorów i reflektory samolotu, który leciał wprost na szopę koło której staliśmy, jeszcze jeden skręt samolotu i już lądowanie. Niemcy w Radawcu milczą, nie widać nawet ich rakiet. Z dala widoczna w mroku sylwetka samolotu z wygaszonymi reflektorami kusiła nas, aby tam pobiec i uścisnąć dłonie ludzi, którzy przybyli z wolnego świata, ale już silniki zagrały całą mocą, samolot wystartował i za chwilę zapanowała cisza. Zgaszono światła wyznaczające teren i okupacyjna noc pochłonęła rozjeżdżających się szybko uczestników tego wydarzenia. Przewieźliśmy naszymi wozami przybyłych kurierów na miejsce przeznaczenia i odjechaliśmy czemprędzej w okolice Bychawy. Ucichły chwilowe emocje, odżyła tragedia bitwy pod Pawlinem.
Przy końcu kwietnia nadeszły do oddziału nowe posiłki ludzi uzbrojonych i częściowo umundurowanych. Oddział rozrósł się do rozmiarów kompanii, chociaż początkowo jeszcze w dalszym ciągu był oznaczona jako pluton. Było nas już przeszło stu ludzi kadra instruktorska /podchorążowie i oficerowie/ mała pełne ręce roboty, każdą wolną chwilę poświęcaliśmy na szkolenie bojowe, wspomnienia tragedii w Pawlinie zaczęły się w wirze pracy zacierać. Nadeszły nowe wydarzenia i nowe akcje bojowe, toczone ze zmiennym szczęściem.
Oddział nasz przez cały czas swojego istnienia nie miał szczęścia do zastępców dowódcy oddziału. Pierwszy zastępca dowódcy podchorąży „Sęk”
Józef Sobieszczański poległ w dniu 7.IV. w bitwie pod Pawlinem. Drugi zastępca dowódcy ppor „Henryk” Henryk Grochowski odszedł wraz z grupą zamojską w czerwcu z powrotem na Zamojszczyzę na uzupełnienie oddziału „Jemioła”. Kolejnym zastępcą dowódcy został wówczas ppor „Mucha” Jan Wiśniewski, który niebawem poległ pod Kłodnicą w dniu.19.VII. Ostatnim zastępcą aż do chwili rozbrojenia oddziału został st. sierżant „Okrzeja” Zygmunt Kowalczyk, dotychczasowy oficer broni i gospodarczy oddziału. Częste zmiany na stanowisku zastępcy dowódcy sprawiły zapewne, że cały ciężar szkolenia bojowego żołnierza spoczywał na młodej kadrze instruktorskiej, pełniącej funkcje dowódców drużyn i ich zastępców, rekrutujących się z konspiracyjnej podchorążówki oraz kursu młodszych dowódców. Nie istniało również ze strony oficerów żadne szkolenie kadry, młodzi dowódcy drużyn i ich zastępcy nie mieli szkoleniowych odpraw. Do rzadkości należały odprawy operacyjne, wszelkie przyszłe operacje bojowe osłonięte były tajemnicą i nawet dowódca drużyny służbowej ubezpieczającej oddział w marszu nie znał celu marszu ani jego trasy i był kierowany doraźnymi rozkazami dowódcy, być może wymagały tego warunki konspiracji.
Późną wiosną spotkaliśmy oddział AK „Pająka” /ochrona radiostacji/ od którego otrzymaliśmy spadochrony pozostałe po alianckich zrzutach. Był to niezmiernie cenny nabytek, gdyż panowało ogólne przekonanie, że w bieliźnie uszytej ze spadochronów nie trzymają się wszy. Niezawodne kobiety wiejskie uszyły nam koszule, ale złudne były nasze nadzieje, wszy nie pozbyliśmy się, tyle że częściej mogliśmy zmieniać bieliznę.
Próbkę życia w warunkach leśnych mieliśmy w czerwcu, gdy w lesie pod Dominowem oczekiwaliśmy w zasadzce na niemiecki patrol ochrony kolei /Bahnschutz/. Dni były chłodne i deszczowe, mieszkaliśmy w lesie w namiotach wykonanych z niemieckich plandek. Każde zetknięcie się wewnątrz namiotu z jego płótnem powodowało w tym miejscu przeciek, mokliśmy i marzli, jedynym urozmaiceniem było zbieranie wczesnych grzybów w lesie na terenie przez nas strzeżonym.
Jak już parokrotnie tutaj powiedzieliśmy oddział „Nerwa” był zdyscyplinowany i karny, żołnierze ufali swojemu dowództwu i kadrze instruktorskiej i żadne incydenty tej atmosfery nie zakłócały. Zdarzył się jednak jeden przypadek, w którym doszło do pewnej niesubordynacji i to ze strony młodej kadry instruktorskiej. Było to pod koniec czerwca, już po koncentracji opisanej pod punktem 27 wykazu akcji bojowych. Jeszcze w czasie koncentracji nasz zwiad konny natknął się na Niemców w majątku Kłodnica, było nas wówczas zgrupowanych przeszło tysiąc żołnierzy /cały 8 pułk/ pod dowództwem kapitana „Młota”. Myśleliśmy wówczas, że dowódca pułku da rozkaz do ataku na majątek Kłodnica, uważaliśmy, że powodzenie akcji jest zapewnione, niemiecka załoga majątku była całkowicie zaskoczona a przewaga nasza w ludziach i sile ogniowej olbrzymia. Stało się jednak inaczej, kapitan „Młot” dał rozkaz ominięcia majątku i kontynuowania marszu w pierwotnie ustalonym kierunku. Byliśmy rozgoryczeni, nie wiedząc co było przyczyną takiego postępowania dowódcy uważaliśmy, że stchórzył i że został nadwyrężony nasz honor żołnierski. Tym bardziej nas to dotknęło, że po bitwie pod Pawlinem przyrzekliśmy sobie pomścić poległych tam kolegów. Mimo rozgoryczenia liczyliśmy jednak, że po koncentracji dowództwo zezwoli nam na zdobycie tego majątku. Droga powrotna z koncentracji wypadła nam niedaleko wsi Kłodnica. W czasie odpoczynku na kwaterę dowództwa przybyli jacyś cywile /”Młot”. wracał z naszym oddziałem i kwaterował wspólnie z ”Nerwą”/. Wśród partyzantów rozległa się nagle pogłoska (nigdy potem nie sprawdzona), że przybyli mieszkańcy wsi Kłodnica i proszą aby nie atakować załogi niemieckiej w majątku. Pogłoska ta wystarczała, aby odżyło nasze rozgoryczenie, poniósł nas młodzieńczy temperament. Dowódcy drużyn, ich zastępcy i pozostali podchorążowie zgłosili się na kwaterę dowództwa do raportu i oświadczyli kapitanowi „Młotowi” w obecności ppor „Nerwy”, że celem naszym jest walka z wrogiem a nie unikanie jej i raczej zrezygnujemy z naszych funkcji a nie z walki z Niemcami. Z punktu widzenia wojskowego była to olbrzymia niesubordynacja i dowódca pułku początkowo poczytał to za bunt. Po rozmowie z ppor „Nerwą” zmienił jednak zdanie składając wszystko na karb naszej młodości. Oświadczył ponadto, że skoro tak bardzo chcemy walki, to będziemy ją mieli, oddział dostaje zadanie zdobycia umocnionych stanowisk wroga na stacji kolejowej Leśniczówka. Za karę, za brak dyscypliny, nie my będziemy dowodzili w tej akcji swoimi drużynami lecz bezpośrednio ppor. „Mucha” i starszy sierżant „Okrzeja”. My zaś, to znaczy wszyscy dowódcy drużyn, ich zastępcy i pozostali podchorążowie, którzy stanęli do raportu, utworzą drużynę szturmową, którą będzie dowodził ppor „Nerwa”.
Ostatecznie do zaatakowania stacji Leśniczówka nie doszło, z przyczyn podanych pod punktem 28 wykazu akcji bojowych. W dniu 19 lipca a więc w kilkanaście dni później zdecydowano się jednak na zaatakowanie majątku Kłodnica przy zachowaniu koncepcji wyodrębnienia grupy szturmowej. Koncepcja ta nie okazała się szczęśliwa, drużyny pozbawione swoich dowódców straciły na swojej sprawności bojowej. Ponadto Niemcy , o ile w czasie koncentracji byli całkowicie zaskoczeni, o tyle mieli się na baczności, byli już dobrze ufortyfikowani w majątku i przygotowani na nasze przybycie, w dodatku akcji nie poprzedziło gruntowne rozpoznanie terenu, w wyniku czego grupa szturmowa atakowała początkowo ślepą ścianę budynku. Opis akcji znajduje się pod punktem 29 wykazu akcji bojowych.
W miesiącu lipcu ciągle napływali nowi ochotnicy. Oddział w akcji „Burza” liczył około 140 ludzi a może nawet 160 ludzi. Z plutonu stał się już kompanią. Dotychczasowe drużyny zamieniono na I, II, III, i IV pluton liczący każdy po około 30 żołnierzy. W plutonie były dwa karabiny maszynowe, względnie jeden km i rusznica ppanc lub granatnik „piat”. W nawale zajęć już nie zdążyliśmy podzielić plutonów na drużyny. Kampania miała swój proporczyk, który wozili ze sobą zwiadowcy konni na lancy ułańskiej. W dniu 24 lipca kompania przybyła na koncentrację całego 8 pułku aby przystąpić do akcji „Burza”, tego samego dnia po raportach, przemówieniu dowódcy pułku kapitana „Młota” i po odśpiewaniu Hymnu Narodowego i Roty wymaszerowaliśmy na Lublin. Gdy doszliśmy do wsi Polanówka wyszły nam na przeciw silne oddziały Armii Czerwonej. Dostaliśmy rozkaz zatrzymania się i zajęcia kwater na wsi. Stopniowo przybywa nasz cały 8 pułk. Wojska jest tak dużo, że rozbijamy biwaki pod gołym niebem. Dalsze wydarzenia opisane są pod punktem 30 wykazu akcji bojowych.
Przez cały czas istnienia oddziału dowództwo nasze starało się, aby mimo specyficznej sytuacji w jakiej przyszło nam działać, zachowane były formy życia żołnierskiego, będące przynajmniej w jakimś stopniu kontynuacją zasad obowiązujących w regularnym Wojsku Polskim. Starano się również zaspokajać elementarne potrzeby żołnierskie, aby wyeliminować jakieś niedozwolone indywidualne działanie na własną rękę. Jako przykład można podać, że żołnierze „fasowali” regularnie papierosy /które zdobywane były w niemieckich magazynach/ dysponowali również niewielkim „kieszonkowym”, gdyż oficer gospodarczy wypłacał każdemu żołd /zresztą niezbyt regularnie i w bardzo symbolicznej wysokości – prawdopodobnie 1zł.dziennie/. Miało to zapewne aspekt psychologiczny, gdyż dawało żołnierzowi poczucie pewnej stabilizacji, co w pełnych napięcia warunkach okupacyjnych nie było bez znaczenia.